„Od rana Pan Tealight był nadzwyczaj niepochmurny i zaskakująco różowy, oraz dziwnie pogodny. Z niewielkiej kuchni wypełnionej nim samym, zza dziwnie postrzępionej dziś i ociężałej dziwnie Zasłonki, dobiegały do każdego budzącego się w Białym Domostwie… dziwne, posępne, nisko biegnące przypodłogowo, aromatyczne wonności… Dziwne, zaskakujące, burzace niepokoje, wybudzające pierwotne instynkty, nakazujące wsadzać głowę w piasek i ciosać kamień nagrobny. Tym bardziej podejrzane to wszystko, iż dziś Pan Tealight nikogo nie zbudził swoim porannym szuraniem, wysupływaniem się z fajkowego cybucha, otwieraniem kopert, czesaniem swojej szarości i parzeniem ziółek… Nikt nie przeczuwał, nikt nie wstał nim to wszystko się zaczęło, a to mogło znaczyć tylko jedno. Znów nadszedł ten dzień…
„Za twe zbrodnie,
za twe zbytki,
już paszełśty do nieba,
nawet jakżeś brzydki.
Tam cię dziś chcą,
tam dziś cię przyjmą,
chmurką ugoszczą,
może i płynną…
Tylko rozpędu nabierz
nie hamuj,
prosto do góry,
nie skręcaj, nie spamuj!!!”
Podśpiewywał Pan Tealight mieszając w garze kapustę z grochem, w innym fasolkę po bretońsku, a stopą przytrzymując blaszkę ze śliwkowym ciastem. Był przygotowany, nawet nadzwyczajnie przygotowany tym razem… Reszta domu spoglądała na niego dziwnie niepewnie, raczej z zakamuflowanego ukrycia, ale chyba nie obchodził go ów specyficzny Big Brother. Nie krygował się, zajęty swoimi własnymi planami, więc na kogo czekał? Na kogo się szykował? Komu zgotował TAKI LOS? A może raczej, na kogo się tak kulinarnie i wzdęciowo nastawiał?
Czyżby ktoś mu ostatnio bardziej zalazł za mechatą, grafitową skórkę? A może podprowadził mu ulubione kapcie? Tudzież zdemolował cybuch mieszkalny? A może chodziło o NIĄ?
Dziwny był to dzień, chociaż co roku, to jednak niebo dla każdego nie było czymś, do czego można się ot tak przyzwyczaić, nad czym nie trzeba myśleć, ot łatwizna… Wystarczy garść fasoli i kapustka młoda, jakś burak, jakaś inna rewolucja, rodzynki i banana i lecisz bez biletu, bez zapowiedzi w ubraniu jakim wygodnie! Każdemu wolno, jeśli się postara, oto dzień otwarty, przyleć i zostań. Tylko dziś do domku niebiańskiego komplet pościeli w cherubinki gratis! Sama się prasuje!!!
Wpierdnij się do góry, wyżej zajdziesz, wyżej wlecisz…
Zadecyduj, że pragniesz nieba. Owych aniołków w przykrótkich szatkach, owych pieśni i hosann, owych psalmów i trąb niecałkiem jerychońskich. Owej wiekuistej rozkoszy i bliskości boskości, braku myślenia o czymkolwiek, braku pędu, chyba że akurat jest konkurs na nowennę, czy kto szybciej odmówi różaniec? A może jest w owych niebiańskościach coś, za co warto się upaść wybuchowo?
Wiedźma Wrona Pożarta dzielnie bardzo i nawet szybko przebierała krótkimi odnóżami. Szła polną dróżką i już była przy Seniorze Windmillu, gdy coś się stało. Do dziś nikt nie wie jak było to możliwe, jak coś takiego akurat na ten czas, na to miejsce… przecież takie rzeczy wydarzają się tylko w opowieściach z pierwszych stron kolorowych szmatławców!!! Znaczy się do dzisiaj… i przez nikt już się nie dowie co i jak i dlaczego. Co by było gdyby jednak TO nie miało miejsca. Czy Pan Tealight zastawiał się na nią? A może jednak nie… a może na nią i w szale niespełnienia znalazł inną ofiarę? Któż to może wiedzieć? Skarg nie było, tego dnia Wiedźma Wrona z lekko, aczkolwiek boleśnie, skręconą kostką ciagnięta przez Chochela wróciła do Chatki, nie docierając porankiem do Białego Domostwa…
… i światu znowu się nie udało. A może jednak nie? Któż to może wiedzieć, co prawdą, a co nie, co dobre, a co złe, co zapisane, a co wymazane… Serio? Cała ta niebiańskość za bardzo mąci nam w głowach! Przecież te haleczki musi podwiewać!!! Wiecie jak często baby potrafią sikać?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Wołanie z oddali” – … kryminalnie mnie nie ujęło. Takie to poprawne, takie dziwnie sztampowe. Ot nic nowego. Nie mówię, że złe, ot cudny skandynawski kryminał spod wycinki. Spod planu, kolejnego kursu opłaconego przez zapobiegliwych rodziców… spod jakiejś miarki. Bo jest i Szwecja i nader pomieszany gliniarz, do tego stosunki społeczne, cała ta polityka, czyli to, co już właściwie było, a dokładniej to, co spotkać można w każdej tego typu książce.
Czy odradzam? Oj nie… jeśli pragniecie intrygującego śledztwa, jeżeli wciąż wciąga was codzienność, brutalność i nieczystość dotąd „świętej, cudnej” Skandynawii… jeżeli zwyczajnie podoba się wam ten schemat, to zapraszam. Bo to dobra powieść, chociaż niektórych może zniechęcić pewna powolność akcji, to jednak… dobra. Tym bardziej jeżeli wciąż nie macie dość owego odzierania Północy z mitów. A jeżeli już wprost ubóstwiacie bohaterów z problemami, to jest tutaj jeden dla was specjalnie…
Powieść potężna, drobiazgowa, majstersztyk problemów współczesności. Do tego powiązania chronologiczne, naprawdę można się zaczytać. To co prawda drugi tom cyklu, ale w tym przypadku można się skusić na akurat tę pozycję. Chociaż może lepiej zacząć od początku? Ech, no jak lubicie?!!!
Wyspa trochę się ochłodziła. Pozwoliła wszystkim nabrać trochę powietrza w płuca czy tam w chlorofile, w skrzela i inne szczątki dychające… Jakoś tak się udało. Przez dwa dni nieźle przechłodziło wszystkim portki. Ale gdy w końcu słońce wyszło zza chmur wielki żar jednak nie powrócił. Wieczory pozostały chłodne i chociaż poranek od razu wita nagrzanymi płytkami tarasu, to jednak… to jednak jakoś tak lepiej się myśli. Nachodzi człowieka Wielka Wyspowa Wena. Zdaje się, że każdemu chce się coś zrobić, pomalować, wyrzeźbić…
Byleby tylko pozostało po nas owo coś cudne i niezmienne, szalona pamiątka po zapomnianym istnieniu.
Turyścizny przybywa. Trzeba przyznać, że sezony to coś odświeżającego. Wymiana ludzi, ciągłe nowe twarze. Świat nagle daje możliwość bycia kimś innym, kimś całkiem niesamowitym, w sezonie możesz być tym komu się wszystko wybacza… turystą. Zagubionym, gapiącym się, kupującym pierdoły rozweselające na chwilę i nadmiernie opalonym. Takim, co to nie dba o to jak wygląda i wiecznie chodzi oszołomiony pięknem świata. Cykającym fotki, poszukującym toalety albo sklepu… Jest w tym owo dziwne wyzwolenie. W pewien sposób mimo wszystko możemy być na wakacjach przez kilka miesięcy. A przynajmniej bawić się w udawanie. W picie herbaty pod parasolem, wieczorne spacery, oglądanie ludzi i świata. Tego, co wciąż się zmienia i zmienia i zmienia… Po prostu oddychanie. Patrzenie. Zaskakująco jest to tak bardzo odświeżające. Pozwala odrzucić ową smutną codzienność innych…
Udawanie turysty pozwala popełniać błędy i nie wstydzić się za nie za nadto. W końcu na wakacjach wszystko może być wybaczone, wszystko jest w miarę dozwolone. Wszystko jakoś tak ot wydarzyć się może. Ale udawanie to też konsekwencje… chociaż w tym wypadku nie takie straszne. To raczej tylko czucie czegoś, na co nie można sobie pozwolić. Zresztą, przecież mieszkam w najpiękniejszym miejscu w moim świecie, po co mi inne wakacyjne miejsca. Mogę posiedzieć nad wodą i pogapić się na budujące gniazda łabędzie. Mogę posłuchać trelujących ptaków, albo posiedzieć w krzakach i podpatrywać bażanty. A obrodziły złociszcza w tym roku jak nie wiem co! Podobnie zresztą i zajęcza rodzina nieźle się rozprzestrzeniła. I fajnie! Dzicz żyje i ma się chyba nieźle! Aczkolwiek polujące drapieżniki też… To w końcu natura. Jedni się rodzą inni umierają, jedni jedzą, by inni byli zjedzeni. A jeszcze inni zaprzeczają podstawowym prawom…
… ludzie. Są szaleni i przerażający. Niestety wyjeżdżając na wakacje nie pozostawiają swoich religii i dziwnych norm etycznych w domu. Przynoszą je ze sobą. Domagają się swoich kościołów i nie jedzenia świnek, nie jedzenia krówek, albo ogólnie unikania mięska. Nie ubierania się w wełny i wyrzucenia miodu. A może wpieprzania ino surowizny… Co kraj to obyczaj, niestety wakacje sprawiają, że w pewnym sensie wszystkie światy gromadzą się u nas. Niestety próbują zmieniać to, co widzą, co czują, czego jednak nie rozumieją. Szkoda… o wiele łatwiej byłoby zwyczajnie otworzyć się i poznać, nie oceniać, nie tolerować, po prostu poznać nim otworzy się paszczę, by nauczać tzw. swojej, jedynej znanej mądrości…
… boję się innych światów.