Pan Tealight i Mag Poroniony…

„Wyskoczył na nią na pewno z tego ani i z owego, zawsze obecnego gdzieś obok każdego  z nas, mało nieznanego Niewiadomokąd. Przywarował dwa kroki przed nią, w lekkim półskłonie z wrednym uśmiechem i naiwnie, bo raczej nie odważnie, pozbawiony wszelkich obronnych powłok, chrapliwie wyrzucając z siebie kawałki śliny i buły z szynką i pomidorem zjedzonej w krzakach, zagryzanej kępką niedźwiedziego czosnku… wywarczał, krwawo niemalże, wyszarpał słowa ze swojej chudziutkiej, mierniutkiej i poszarzonej, okrytej szmatą postaci:

– Pójdź ze mną, będziesz moją niewolnicą. –

Trzeba mu oddać, że udało mu się zatrzymać Wiedźmę Wronę Pożartą. Ale bez przesady, słuchawek z uszu nie wyjęła, za to w rytm „Who you gonna call?” popatrywała lekko mrużąc czoło i rozcapierzając rzęsiska. Nie odchyliła głowy, nie przegięła jej, nie była zianteresowana. Raczej jakby zauważyła przeszkodę na trasie ku miejscu swego przeznaczenia i czekała, aż ona pierwsza ustąpi. Gdy tak się nie stało, a przeszkoda wciąż wyrzucała z siebie słowa, Wiedźma Wrona włączyła oczyska. A miała je straszne ciemne i przerażające. Doskonale odbijające świat i oceniające go w odłamkach bursztynów, w owej przeszłości, która nie obiecywała, że będzie nawet możliwość zaistnienia czegoś więcej, oczekiwania. W owych brązach i orzechowościach, jakoś tak każdy odnajdywał swoje grzechy. Nawet tego lizaka podebranego, gdy miało się pięć lat, smarkaczowi niższemu, rudemu i tłustemu, młodszemu o rok…

A jednak na niego to chyba nie działało?

– Pójdź, nie opieraj się, to i tak nie ma sensu… –

Pieklił się Mag Poroniony, stojąc na chodniku. Pojedyncze pasma czegoś na kształt smoły zaczęły się unosić wokół niego, splatając powoli wielką klatkę. Na ptaki? Ale on ich nie widział, dziwnie nierytmicznie, wkurwniczająco tupiąc wielką, kostropatą stopą o podłoże, powoli się z nie zagłębiał. Nagle spojawiony mu się w rękach kosturek, rozcinał powietrze nie do końca oczyszczoną i umocnioną swoją powierzchnią. Kolejne słowa wydobywały się z niego cichsze…

– Moja jest, moja. Znalazłem ją sobie, więc mogę ją sobie zabrać i nic ani nikt mi jej nie odbierze. A trza se było jej pilnować, a nie wierzyć, że jak po dacie do spożycia, to się nikt na ścierwo nie połasi. Się połasiłem, zabieram!!! –

Klatka się zamknęła, powoje czarniawe i kłącza splątały się, a w końcu coś zabulgotało, coś pufnęło, ktoś się rozkaszlał, ktoś jęknął: a takiego wała!!! I wszystko ucichło i się całkowiecie skończyło. Wyspa wssała w siebie problem i po prostu po wszystkiemu, pedantycznie posprzątała.

A Wiedźma? Ona poszła dalej. Właściwie niczego przecież nie słyszała, a i mało co widziała, bo z niej ślepa kwoka jest… Trza było przemyśleć szanowny panie owo porwanie, a nie tak z nagła pękł.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Dzieci cienie. Wśród zdradzonych. Wśród notabli” – … strach. Nagle, gdy człowiek naprawdę spojrzy na otoczenie, na ten świat dookoła, dzisiejszy… to pojawia się w nim strach. Bo przecież wszystko tak pasuje, przerażająco. Wszystko prowadzi do upadku. Cały ten dziwny świat, mimo iż w porywach tak piękny i niesamowity, jednak po przeczytaniu tej powieści otwiera nasze oczy. Otwiera je jeszcze bardziej. Na mroczność i strach.

Haddix jest niesamowita. W jakiś sposób udaje się jej nie tylko przedstawić przerażająco prawdopodobną wizję przyszłości, ale też sprawić, że zmienią się nasze poglądy. Czyni czytelnika bardziej świadomym następstw czynów, owego uderzenia skrzydła motyla, jakże nienamacalnego, nieważnie nieistotnego, a jednak…

Świat, który autorka opisała boli. Z jednej strony nie odbiega wcale od naszej codzienności, z drugiej zdaje się być piekłem dla tych, którzy narodzili się wbrew prawu. Bo przecież jak można narzucić cień zła komuś, kto tak naprawdę nie zrobił nic… Kogo jedyną winą jest to, że przeżył splątania komórek, przetrwał poród i oddycha, żyje, myśli, ma marzenia, jest człowiekiem? Oto opowieść o zakazanych nadprogramowych żywotach, świetna, niesamowita, wciągająca… ale też fizycznie przynosząca ze sobą ból. Nadmierne zamyślenie, zawirowania pod kopułką. Bo po tych stronach nie można już spojrzeć na świat jak wcześniej. Zwyczajnie.

To drugi tom (w rzeczywistości część 3 i 4) cyklu.

Nagle płatki zniknęły. Nie ma już umajonej kobiecości, panny młodej pełzającej w trwach, starającej się wyglądać tak pięknie jak świat. Owych błękitów i niebieskości, które tak bardzo nie przytlaczają kwiecenia się. Bo oto nadszedł czas zielenienia się. Zamglenia żwawych, świeżych aromatów, przytłoczenia gęstymi, ciężkimi, dziwnie tulipanowymi liśćmi niedźwiedziego czosnku… i zapachem. Jakby dookoła mnie wszekiej maści stworki podziemne, zajęły się masarstwem. Bo przecież kiełbaska to jest owo to, a i sezon grillowy jak najbardziej skrzydła rozwija, więc dlaczego nie sprawić sobie aromatycznej, grillowanej, czosnkowej uczty? Może całowania po tym nie będzie, ale hej, za to jaka wyżerka? No sami spóbujcie!!! Czy po takim spacerze, wzdłuż wielce szumnej rzeki, mimo deszczów wciąż płytkiej, spowolnionej wiosennym rozpasaniem… nie chce się wam czosnkowej grzanki z serkiem?

Oj tak, cukierkowe, niewinne aromaty są już przeszłością. Może powrócą z jakimiś turystami, zaopatrzonymi w wypasionych perfumeriach, ale to nigdy nie będzie to samo. Nie jak głogi dzikie, dziwne, zaniepokojone, samotne drzewka owocowe stojące w głębiach lasu… jak owe nienazwane krzaki, które choć niepozorne, to jednak oszałamiają, na pierwszy niuch większego nosa?

Wyspa zmienia się wciąż. Tak naprawdę jeden dzień nie jest podobny do drugiego. Świat tutaj się nie powtarza i zawsze jest naznaczony pewną niepewnością. Jak na przykład dzisiaj… miało padać i co? Słońce!!!

Wielkim grzebieniem czeszę trawy i zboża. Wielki jest strasznie, a wiatr wcale nie pomaga, jak zwykle mając w sobie wczesany i wwiany całkiem inny zamysł stylistyczny. Jednak nie mogę się przecież poddać, nie mogę tak po prostu przestać, więc mimo połamanych zębów mojego narzędzia, wciąż wychodzę w pustkę i pełnię zarazem i czeszę je. Może łatwiej by bylo z żelem z glonów, a może z lakierową podpuszką, ale jak tutaj znaleźć coś, co będzie odpowiadało przyszłemu chlebkowi? Jak pogodzić i wietrzne zapędy i te całkiem niesamowicie, gwarliwie moje własne?

Wychodzę w pola, dziwnie zagubiona, gdy cały horyzont nie mąci się morskością, ani leśnością żadną i czeszę. Możnaby powiedzieć, że robota głupiego, że przecież to wcale nie jest potrzebne, ale skąd owa pewność? Skąd wiecie jak wiele rytuałów powinno zostać odkrytych na nowo, przeniesionych z zakamarków wspomnień pierwotnego, roztańczonego DNA? Czego możemy być pewni? A może naprawde gdyby ptaki przed świtaniem nie zaczynały trelić, to słońce by nie wzeszło? A może rzucone pióro musi być oddane Czereśni Strażniczce, bo inaczej zło się rozpleni, chociaż złe nie jest tak do końca ono? A może… może jest na Wyspie tak wiele wiadomego i niewiadomego, że jakoś tak wszystko odpowiada i się znosi?

Wychodzę w pola na czuja, dziwnie odkryta, przerażona. Ale czuję, że muszę. Szaleństwo i to, co leczą elektrowstrząsami wzbiera we mnie… tutaj może żyć i się rozwijać. Tu jest potrzebne i jest normalnością.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.