„Owe osady, miasteczka, wioseczki i wszelkie tam ludzkie, tudzież innych mieszkalne stałoarchitektoniczne umiejscowienia… szalały na Wyspie kolorami. Skłonne były odziać się w tynki cieliste i owe bardziej wyraziste, w te całkiem szalone, jak róże, wzorzyste połyskliwości, czy ostre żółcenie… i wciąż wyglądały fit i chick, albo w granaty i chłodne zielenie oraz niebieskości. Im wszystko jakoś tak pasowało i do dachu i do komina i do furtki, a i do płotka.
Tak po prostu.
Piękne są owe mieszkalności. Czy mały czy większy, każdy domek, budynek, każda chatka i każdy ościaniony zakątek, ma w sobie owo coś. Pięknego coś, baśniowego, dziwnie przytulnego, tudzież zmuszającego do wyobraźniowej aktywności… tego, co pozwala zasnąć z gwiazdami, kołysać się przy falach, lub wciągać w płucka wilgotny, choć lekko i rozgrzany zapach świerków i jodełek.
Jakoś tak można kroczyć ulicami i tulić je. Nie da się po prostu przejść obok tych chropawych ścian, obok drewnianych obrąbień, zdobień i wielkich donic z bratkami. Obok kołyszących się pojemniczków ze stokrotkami, dziwnie zawsze zadziornie wirujących wiatrowskazów. Czy to kogut, czy ryba, czy łódka, czy smok… zawsze są w końcu w ruchu. Chociaż wiatru nie wskazują…
… więc co?
Nie ważne. Ważne są te ściany, grube, postawne, ceglane i kamienne, jedne szachulcowe, inne znowu dumne i twarde pierwotnością głazów i zaprawy… jedne jeszcze pamiętają daleką przeszłość, te młodziutkie, wciąż są zadziorne, gotowe i naiwne w formie bardziej modernych cegiełeczek. Do tego owe okienka i drzwi. Kolorowe, obsadzone cudami. Na każdym parapecie ołtarzyki dla wszelkich bogów, w każdym świeczka, by oni wiedzieli dokąd powracać. I światy maleńkie zaklęte przez często przypadkowe złożenia ceramicznych figurek, patyczków, kamyczków i dzbanuszków. Do tego sezonowe dodatki, krasnale i choinki, kwiatuszki i wstążeczki, koronki… ale bez firanek, bo i po co. W końcu i świat do środka czasem zajrzeć musi.
I światło…
Dom, to w końcu tak wiele, a czasem nawet i wszystko. Miejsce by schować skarby i ukryć siebie samego, by czuć się zwyczajnie, swobodnie oddychać, jakoś tak nie udawać, bo w końcu to mój zamek i mój smok przy drzwiach, więc mogę nikogo tutaj nie wpuszczać, wolno mi!!! Ja tu w końcu rządzę i prawa ustanawiam. A jednak… to też miejsce, gdzie ludzie się gromadzą, gdzie wiedzą co mogą znaleźć i co na nich czeka, nawet jak to cholerne dziecko niespodzianka. Ale należy pamiętać, że dom to też żywy organizm, i nie chodzi tutaj o sezonowe pojawianie się mrówek i innych dreptaczy, o porody w trollowej społeczności, czy częste napady kolki u krasnoludka. Chodzi o same mury, komin i w murach otwory. Chodzi o ziemię, co tęskni za człowiekiem, co nie rozumie, że odwiedza się ją od niechcenia tylko w sezonie.
Dlatego boję się Sommerhusów. Bo, szczególnie te starsze, te co kiedyś były domami, co odebrano im codzienność tupotów i pojękiwań, parzonej herbaty, kawy i obiadu, straszne są. Narasta w nich z latami ogromna tęsknota, rodzi się wielki balon pustki, który potem przytłacza drapiąca zgryzota. Samotne są. Czują się tak dziwnie odrzucone i niechciane… i chociaż zdawałoby się, że płakać mogą, w końcu kto zauważy, to jednak w końcu już nie mają łez by zraszać szczecinkę dachu.
Podobno coraz częściej widzi się je przechadzające się ulicami. Jęcząc. Dziwnie poszczękując niedomkającymi się okiennicami. Sypiące duszący pył z nieużywanego komina, bo nawet jak ktoś do nich zajrzy, to nie na tak długo, by rozpalić ogień. Nie dbają, nie myślą, nie chce się im… Klekocząc ciągną fundamenty za sobą. Pustymi ulicami, rechocząc na tłuste koty i te chude też, zazdrośnie spoglądają na inne domy, które zaciskają okna, by tylko nikt nie dojrzał jarzącego się w nich światła i tańczących, żywych cieni… Chodzą, by znaleźć człowieka. Jakiegokolwiek. Żywego, tłustego, krwistego człowieka. By pożreć go na surowo, z dodatkiem słonej fali i odrobiny trawy, powoli by cierpiał… a potem duszę zamknąć w piwniczce, by chociaż ktoś jęczał, jeżeli już nie może mieszkać w nich nikt…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Wijec” – … a myślałam, że mnie nie zaskoczy. Właściwie, to byłam nawet pewna, że raczej nie, że się nie da, że przecież to cykl dla młodzieży no do jasnej, tudzież ciemnej strony!!! Nie wymyśli nic więcej. No nie może, dyć czy jest sposobność na inne przedstawienie tej historii?
I się okazało, że jest. Że owo moje starcze ciało, co to serio nie jest targetem dla owej serii ścisnęło się, wcisnęło i wystraszyło niemożebnie! Bo powieść jest niemożebna, niesamowita, zaprzeczająca utartym schematom i cudownie czerpiąca zarazem ze starej baśniowości, jak i z owej nietypowej, rozrywkowej, w dziwny, mroczny sposób. Naprawdę mroczny…
Wijec to osobnik zaskakujący, nietypowy. Z jednej strony baśniowy, z drugiej… wcale nie aspirujący do bycia czymś na kształt człowieka. I to jego życie, oraz trzech dziewcząt, z którymi los go powiązał, dane jest nam obserwować. Jak zwykle w formie pamiętnika. Ale to nie tylko jego głos słyszymy, ale także mlodziutkich bohaterek i pewnej, znanej wam na pewno, wiedźmy.
Cokolwiek powiem, będzie nazbyt wiele… więc jeżeli pragniecie mroczności, jeżeli nęci was owa druga strona mocy, pozbwiona skrupułów, poddająca się własnemu kodeksowi (nawet jeżeli nie znacie serii) to czytajcie!
Wyspa jest spragniona. Aż tak bardzo, ponad wszystko co dla niej znajome i zrozumiałe. Oj pewno, że może być gorzej, ale o tej porze co roku potrzebuje więcej wilgoci. Więcej dla listków i kwiatków, i tych małych puchatych, dopiero co zrodzonych kuleczek. I jajeczek co im skorupka wysycha i innych. Dziwacznie wysoka temperatura i mroźny wiatr serio życie konfudują. Nie wie owo życie, czy już stukać do skorupki bram, czy jednak wciąż pozostać w swoim dziwnym obłym niebie? A światłość dookoła kusi. Przesącza się całkiem niedyskretnie przez pory otoczki i obiecuje złote góry i pierzaste skały, krainę słodyczą płynącą i wolny wszelko czas. Obiecuje to wszystko, co dotąd się ino wam w zamknięciu śniło… a co wierzycie, że musi być prawdą.
Bo jakto nie?
Światło wariuje. W dziwnych bezwilgotnych oparach dnia, które nęcą goliznę słoneczkiem, by potem uszczypnąć dziwną mroźlinością powietrza, natura myśli. Myśli, że zwykle przecież nie jest łatwo, ale też iż dziwnie ową Wiosnę tegoroczną musieli refundować, jeżeli bestia taka bardzo długa? Tak się puszy, jakby czas miała na zmurszenie każdego płatka, na wyprasowanie każdego listka i rozplątanie młodziutkich korzonków, które potem w koński ogon lub kłosa i krajkę na to.
Ale chyba i Wiosna dość ową suchością niezadowolona. Dlatego w końcu dogadała się z Panią Wyspą i razem wynajęły sprawnych Naganiaczy Chmur. Gołe, radosne, dziwnie malowane chłopaki przybyły – serio dość wyraziście męscy są – i nie mówię tutaj o włochatych stopach czy półdupkach!!! Wynajęły speców i doczekały się panie skutków (znaczy niektóre mogą mieć kilkumiesięczny opóźniony zapłon, lecz nie wnikam, promocja?), które opłaciły w niewiadomy mi całkiem sposób. I sobie nie życzę coby mnie uświadamiano, ale jeśli znowu ktoś będzie mnie podglądał w kąpieli, to to serynie straszliwy zboczeniec być musi, to się winno leczyć!!!
Chmurki nad Wyspę nadgoniono. Opieszałe takie, dziwnie drżące, rozpalone jakieś. Piękna Pani Wyspa dłonie wyciągnęła wysoko, i wyżej i bardziej jeszcze, w końcu dotknęła chmurek i zaczęła je, najpierw pieszczotliwie, potem z większą zgrozą malująca się w oczach, z większym lękiem, a podenerwowaniem w drgających łokciach, zaczęła je naduszać. Wyduszać i nimi potrząsać. Powoli chmurki zaczęły protestować, najpierw im się chyba podobało, potem wzdrygając się wypuściły kilka kropli pochodzenia wątpliwie niewiadomego, aż w końcu zaczęły się pruć. I takie poprute zaczęły umykać, chować się, mimo braku wiatru odpływać.
I nic z owej chmurkami obiecanej deszczowości. Stoi Pani Wyspa i łka, ale z pustego nawet ona nie leje…