Pan Tealight i Zbrodnie Jofilizowanych Światów…

„W Białym Domostwie, gdzieś pod pajęczyną piwnic i piwniczek, dziwnych tuneli i jaskiń… pod plątaniną rurokształtnych kombinacji i korzennych splątań, tam, gdzie właściwie nikt nie zagląda, a nawet niewielu wierzy, że może być coś więcej… W obitych srebrną folią kamiennych katakumbach stoją metalowe półki. Na nich ktoś porozkładał zielonkawe słoiczki. I niebieskie i dziwnie mleczne, jakby ktoś od środka urozmaicił je olejną. Wszystko stoi w ciszy, dziwnie głębokiej, nieprzenikalnej i nieprzeniknionej, dziwnie niewątpliwej, ale też jakby grzesznej…

Tutaj nie słychać właściwie niczego. Ni skraplającej się wody, ni drążących tuneli robaków, ni pająka obutego w podkówki, tudzież jęku jego ostatniej ofiary. Nie słychać szumów ni pisków, ni błagań, ni modlitw, ni pieśni. Tylko ową ciszę, która wciska się i boli niczym niespełnione pragnienie, to którego w żadnym wypadku i żadnymi sposobami, nie można, nie da się zapomnieć.

W owych szklanych pojemniczkach, w świecie, któremu odebrano swiatło dzienne, nocne i to z czasu pomiędzy stoją śniące Jofilizowane Światy. Pełne dźwięków i życia, pełne marzeń i wspomnień, pełne wszystkiego, co tylko można przyporządkować życiu i tego, czego nawet niewybredna wyobraźnia nie jest w stanie sobie opisać… ale pozbawione owej esencji życia, owej wilgotności zdolnej pobudzić i utrzymać w działaniu wszystko i wszystkich, owej iskry, powiewu i pędu… zostały zatrzymane. Za popełnione przez nie zbrodnie, za zaniedbania i odmowę poddania się Pierwszym Prawom, co na celu mają tylko rozwój i czerpanie z siebie, za lenistwo… zostały uśpione. Bo tego, co stworzone nie można odtworzyć, tego co zrodzone nie można wymazać z życia. Zawsze ktoś lub coś będzie pamiętać. Ale jeżeli odbierze się im wilgotność, wtedy powoli wykruszą się z pamięciu innych, powoli opadną niczym źle położony tynk, zastąpią je nowe barwy i nowe ożywcze pomysły. Każdy będzie wiedział, że było coś przed nimi, bo musiało przecież, ale nikt nie uzna poszukiwań za istotne.

Moglibyście powiedzieć, że to nie jest sprawiedliwe, że nie można karać całego świata za takie przewinienie… cóż, można!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Polowanie” – … a on jest tylko człowiekiem. Dlatego się ukrywa. Nie może pokazać, że się uśmiecha, że pożąda, nie może się zaczerwienić, a nawet spocić. Bo ludzie tego nie robią. Tak… jest człowiekiem, ale to oni są ludźmi. Rasą dominującą, poddaną nocy, uciekającą przed słońcem, kochającą krwawe obiadki i… tęskniącą za posiłkiem z heperów. Tylko, czy heper to człowiek? A może tylko zwierzę? A może tak naprawdę to wszystko, to tylko mit…

Kto jest kim? A kto jest tylko wspomnieniem?

Powieść mnie zaskoczyła, wciągnęła i chociaż skojarzyła mi się od razu z podobnymi, to jednak nie mogłam się oderwać. Do końca. Do zakończenia, które zaskoczyło mimo wszystko!!! Mimo iż domyślałam się, że pewne sprawy muszą przyjąć taki, a nie inny obrót, to jednak… mimo pewnych niedociagnięć, czytało się to świetnie. Książka mimo młodych bohaterów trzyma w napięciu, nie jest nudna, za to na pewno pełne zwrotów akcji strony przykuwają, a pełnia niedopowiedzeń, cóż… do końca tak naprawdę nie powinniście być pewni niczego! Odrobina miłości, walka o przetrwanie, świat, w którym niby wszystko jest w porządku, a jednak…

Bohater główny nie zaskakuje, ale też i nie zniechęca, w jakiś dziwny sposób mimo wszystko stajemy obok niego i wkraczamy w ten dziwny świat. Niby wampirów, niby nietoperzy, świat pełen uczuć wyrażanych przez przemoc, gdzie człowiek musi być jak inni… właściwie to dlaczego oni tak wyewoluowali? W jaki sposób… Te pytania zostają i rodzą nowe historie, bo ta sensacyjna opowieść tak naprawdę się nie kończy. I to jest w niej najbardziej chyba niesamowite, chociaż też i frustrujące.

Jeżeli chcecie przemyśleć ponownie istotę człowieczeństwa, zastanowić się nad tym, co wyróżnia nas od innych zwierząt… a do tego lubicie ciągłą adrenalinę, to dlaczego nie? To dobra powieść!!!

Zieloność wkracza na nagie gałęzie. Wszystko się zapełnia. Tym razem całkiem się nie krygując, wprost przeciwnie, będąc z tego w pełni dumną, Wyspa tyje! Puchnie całą tą rozrodczością, pyszni się i puszy. Powoli znikają z dolności zawilce, przylaszczki i pierwiosnki. Powoli przejmują trawy nadwonne kaczeńce i inne zażółcenia. Trawy wzbijają się coraz wyżej i wyżej i wyżej. Ludzkie dłonie wspomagając się pierwotną maszynerią pakują do spulchnionych grządek wszelkiej maści cebulki, flance i ziarenka. I liczą, że świat ponownie zataczy koło, jak co roku… ale też jak zwykle przez chwilę coś ich ściska w dołku, coś przypomina, że to może się skończyć.

Ptaki trelują teraz w innych tonach. Jakby były mniej nastroszone, jakby miały chwilę wolnego nim wszystkie skorupki pękną, nim świat zatrzyma się w rozwrzeszczeniu: ja chcę jeść, jeść, jeść!!! W końcu jedzenie oznacza dalszy wzrost, a wzrost nowe możliwości, no i to latanie, kiedy w końcu pozwolą nam latać, kiedy w końcu wyrosną nam skrzydełka? Może po tym tłustym robaczku?

W zapomnianych krzakach opóźnione gałązki dopiero wybuchają białymi płatkami i zbijają z nóg aromatem. Nikt nie może przejść obojętnie obok nich, dając dowód na to, że czasem spóźnić się należy, ale wiecie, wyłącznie z fasonem!

Stoję nad rzeką i karmię trolle. Niby nic wielkiego, człek w końcu myto światu czarownemu, ludkom podziemnym jest winien, płacić należy! I nagle spod lekko podmokłych stóp umyka mi wydra ni szczur ni pies, albo coś w ten deseń… Pierun wie. Przez chwilę patrzymy na siebie zadziwieni własną, teraz nagle wzajemną obecnością. Chwila trwa. Powietrze skrzy się od śmieszków i uśmieszków, od rechotów tych, Co Zawsze Obserwują, ale my ich nie widzimy, nie słyszymy. Po prostu jesteśmy nagle na tej samej płaszczyźnie… Rudy zwierzak, młodziutki, taki świeży, szybko w końcu decyduje się na ucieczkę, a ja znowu oddycham. Wiem, że powinnam włączyć aparat, ale po co? Tego wrażenia nie opiszę. Strachu, przerażenia, zatrzymującego się serca, oddechu i włosków stających w dziwnych miejscach… A potem pluję sobie w brodę, gdy uświadamiam sobie, iż ów mokry ssak przez cały czas mnie obserwuje spod kępy dzikiego misiowego czosnku. Cwaniak jeden…

Nie zdążę z powrotem włączyć aparatu. Tylko patrzę jak śmiejąc się do rozpuku i ksztusząc się wodą płynie dalej, w swoich sprawach… więc wspinam się na moją ścieżkę. Na owa dziwną, zagubioną miedzy polami, której nikt tak naprawdę nie zna. Na ścieżkę teraz pełną zielonych, soczystych, młodziutkich pędów i błękitnego nieba. Już wkrótce zielone zmieni się w złote, a potem w dziwną, ciężką prawie kremową biel… i chlebek. Bo w końcu bogactwo jest niczym, nim nie napełni brzucha. A głupio tak pogryzać ino monety, co nie? Zresztą, jak potem załatwić wywóz takiej kupy?

Ścieżka jest nagrzana, z jednej strony parna ściana, z drugiej dziwny, mroźny, szalenie sopelowy powiew… ech! Wyspa jak zwykle robi co chce!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.