Pan Tealight i Inne Prawdziwości…

„O względnie pojmowanym poranku, czyli momencie kiedy to w końcu nazbyt rajcująca nocą Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki, znaczy się Poganka Ptaszydło, zwlecze się w końcu z posłania, tudzież wyturla spod miśków dominancji… bynajmniej w jakiejś tam porze nie do końca definiowalnej, zmieniała się w Poddaną Wiernych Donkiszotów. Machała łapami niczym niski, aczkolwiek korpulentny wiatrak, zaganiała i odganiała przyszłość, skrzypiała kończynami i grała mięśniami. Jęczała i pokładała się ofiarujac szczególnie Chochelowi, któremu nic w niej się jeszcze nie znudziło, calkiem niezłe, niepowtarzalne za każdym razem przedstawienie…

Chochel – chochlik pisarski Wiedźmy Wrony przyznawał się do owej fanatycznej obserwacji swojej podwładnej z niekłamaną dumą. Jakby mały, kochający cudze niewymowne, odkrył ów link łączący ją ze wszelako pojmowaną ludzką normalnością. Jakby juz wiedział co, gdzie jak i przede wszystki… za ile. Czy ona wiedziała, że patrzył… cóż, wiedziała, ale za nic w świecie nie dopuszczała do siebie owej wiedzy. Zresztą gdy tylko dotknęła czołem podłogi, gdy Chatka szyderczo i z pełnią swej szyderczości świadomością ugięła podwoje, by uczynić jej skłon bardziej wymagającym, a potem gdy się podniosła… coś się zmieniło.

Coś nagle zamigotało za szybą, pokazującą zwykle trawnik, krzaczki i Białe Domostwo w oddali, a potem pote z wiedźmiego czoła wyostrzył obraz. I teraz razem z Chochelem wpatrywali się w coś…

Sceneria niczym z bajuszki i to tej, co narodziła się przed wszelkimi normami obraźliwości innych. Po prawej, gdzie powinien być żywopłot i sąsiad, jest jeziorko i smok się w nim chlapiący. Na gałęziach tego, co winno być Inną Czereśnią Strażniczką rozwieszono różowe i turkusowe ręczniczki. Każdy z nich ma haftowany rombek i monogram, ale nawet mrużąc oczy trudno dojrzeć o co chodzi. Co za zacz? A te do skrzydeł, te do pazurów, a dodatkowo dwie głowy. Te do łap górnych, te do dolnych. Szczotka do pleców obsługiwana przez goblińską maszynę, stadko gremlinów zajęte robieniem ekologicznych bombelków, a smukłe elfy maści warzą, coby je krasnoludzkie niewolnice piękności mogły smoczej osobie wetrzeć w łuski.

No i we włosy, rzeczywiście, nie zapomniałam…

Bo po lewej stoi wieża. A z niej wyciekają kłaczory. Z okienka przy szczycie, gdzie ktoś strasznie fałszuje. Blade, splątane loki spływają ku zieloniutkiej trawie, jakby chciały się uwolnić od potwra w wieży, ale czy smok im pomoże, gdy sobie pazury na srebro już pomaziuje?

Ech, no żyć nie umierać, jak się ma takie warunki i do roboty tak blisko!

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Martwe Jezioro” – … opowieści. O smokach, krasnoludach, elfach i magii. Nie wiem dlaczego, ale pojawia się ich coraz mniej. Jakby ponownie uznano je za nazbyt dziecinne, jak te kilkanaście lat temu, gdy wyróżniały je kolorowe okładeczki z obficie nakreślonymi cyckami. A przecież… przecież są takie niesamowite. Takie zawsze nieprzewidywalne, bo elfi i krasnolud to nie dla każdego to samo.

Na szczęście jest jeszcze Marcin Mortka.

Oto opowieść o bohaterach zwyczajnych i niezwyczajnych. Opowieść całkiem nie dla dzieci, i nie chodzi tutaj o dupcenie chopoki! Ale raczej o przeżycia, które w stanie są zrozumieć ci, którzy chociaż liznęli ich bólu i przerażenia. Oto historia pewnej krainy, która wiele przeżyła. A raczej przetrwali ci, którzy mieli dość sił by albo się poddać, albo zwyczjnie czekać na owego kogoś… na bohatera, na cud, na spełnienie się obietnic zawartych w legendach.

Mortka wprowadza nas w ten świat i ofiaruje nie tyle jednego bohatera, co całą wiązankę, złożoną z samych… ekhm, kwiatków. Na dodatek taką, do której po drodze da się jeszcze coś dobrać. I może krajką przewiązać owe historie? Oto są oni – oni tajemniczy. Onie niesamowici, całkiem nietypowi, ale też zwyczajni i ludzcy. Niektórzy lubią kiełbaskę, a inni znowu mają dzioby, co się zamknąć nie dadzą. No i jest jeszcze kraina… a ta, ma w sobie same niewiadome i drżące oczekiwanie.

Bawiłam się. Wkurzałam, waliłam po mordach… rozpustnie przyglądałam się owemu prostemu, pozbawionemu stylizacji językowi, rozkochiwałam się w niektórych bohaterach, innych znienawidziłam od razu… w zwyczajności. Zwyczajności owych bohaterów, którzy po prostu przeżyli. A teraz mam przed sobą drugi tom tej historii i nie mogę się go doczekać. Bo to dopiero początek. Magii, elfów, wszelkiej niepobłażliwości, oczekiwania, któe zmienić się ma w wypełnienie legend.
Tylko których?

Mewy zawzięcie okupują nadmorskie kamienie. Owe dziwnokształtne skały i formacje obsrane. Oto nastał czas wszelakiej ostrożności. Właściwie każdy człowiek jest dla nich zagrożeniem, każdy towarzyszący mu zwierzak, lub ten, który przyjdzie po nim… Dlatego lepiej na zapas krzyczeć i odganiać, wrzeszczeć, dziobać i obsrywać. A już jak się zbliżą nadto, za bardzo, za ciekawsko, okrutnie przerażająco… podlecieć z pazurami i z dziobem, i ową wszelką mocą zawistności, co to se myślą inni, że mogą wleźć na nasz teren, na mój teren, jak ja tu dziś mam dyżur? Jak się w końcu od starej wyrwałem, od malutkich od wygrzewania, od dokarmiania. Albo ten ciemniejszy, mniejszy Pan Mew, co to łka, bo tęskni za swą lubą, bo to ich cudowny, jedyny raz pierwszy, wciąż tak bardzo nie chcą się od siebie oddalać…

Każde plemię białoflajków wystawia straże. By nikt nie podszedł, gdy matki drzemią, gdy nikt nie ukradł, nie zniszczył przyszłości. Bo młode trzeba dokarmić, ale i przypilnować. Powiedzieć, by łapy w dziób nie wsadzały i smarków nie wyżerały, że to się wypluwa, tamtą stroną się wydala, a latanie dopiero po uzyskaniu pozwolenia będzie, nie nie teraz i nie nie dostaniesz do gniazda laptopa, nie nie, bo porysowałeś ekranik w ostatnim i zostawiłeś na nim kupkę!

Ciekawe, czy wychowanie w plemieniu Mew się zmieniło w ostatnich latach? Czy pisklaki domagają się inaczej ukształtowanych gniazd? Rodzice mają problemy z nastoletnią ciążą, narkotykami, nadmiernym pożeraniem świata przez wszelaką wirtualność? A może ja coraz mniej, bo nikomu się na nich siedzieć nie chce? Nie wiem, ale jak co roku skałki sa mocniej zasrane, plemię Mew wszelako bardziej skupione, dostojnie czekające. Takie obwarowane bezpiecznie, coby nikt nie był sam, jak już się wyklują i potem, jak na zmianę trzeba będzie wrzaskuny karmić. Czy myślą sobie Mewy, atakując pożerających przesmaczne, nęcące i jakże łatwe do zdobycia cudaczności turystów, że może lepiej byłoby wziąć tego oblizującego oblepione paluchy tłustszego pana, tak w kilku wojowników, kilka wkurzonych matek, i jakoś po raz pierwszy w życiu, w tym okresie mieć spokój na godzinkę lub dwie?

Tak mi się czasem wydaje, że myślę, gdy spoglądam na nie, gotowe z owymi żółciutkimi, wielkimi dziobami, czekające na dachach, przechadzające się po ulicy… baczące na to kto i z czym wychodzi z lodziarni. Bo w końcu po co wam ludzie wafelki? Lizać się liżcie, ale resztę oddajcie nam – zdają się krzyczeć. Dostojne. Z tymi czystymi błyszczącymi ślepiami. Takie wyprasowane, dziwnie umyte, wyglancowane. Jalby każda z nich miała na sobie unisex frak w śnieżnej bieli.

Patrzą na człowieka zawsze z boku, no logiczne przecież, trochę jak karp na wigilijnym stole… tylko im od razu chce się rzucić cukierka i uciekać. Z karpiem, to chyba jednak trochę inaczej.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.