„– Bo ty to mnie w ogóle nie kochasz!!! – rzucone w nieistniejące przestrzenie, przytupnięte, siąpnięciem nosa przygwożdżone i na dodatek trzaśnięte drzwiami… pozostawiło wszystkich mieszkańców Chatki Wiedźmy w niemym osłupieniu. Bo trzeba przypomnieć, że mieszkańcy owej znamienitej budowli, poza Wiedźmą Wroną Pożartą, byli ściśle i protestująco bulwersująco, zapatrzeni, niereferomowalnie… męscy… więc nie dziwota, że ich oszołomiło takowe wyzwanie rzucone spod zachodzącego słońca, ale nie zdziwiło.
Oczywiście, że wszyscy, począwszy od Tuptaka w lodówce, poprzez pluszowe misie i obrazy, przez dziwnie witalne śmieci w toalecie i towarzyszącego im Bulgota, poprzez Chochela i Tajemnicze Stęki Kuchenne… Trolle Skryte z podsufitki i oczywiście samego Chowańca Wiedźmy, który jednak nie był z największych się zastanawiających, przez Ducha Pewnego Mężczyzny i Dziwne Inne Byty, wszyscy myśleli, że na pewno TYM RAZEM nie może chodzić o nich!!! Ale i tak się bali. I gdy tylko Cień Wiedźmy troskliwie podążył za nią, zabierając po drodze kamienie i nieodłączną butelkę, oraz pluszową torbę z posiłkiem wielu stron… zaczęli się uciążliwie, i boleśnie biczując wszelkie wspomnienia, zastanawiać.
Bo jeżeli nie o nich, to o kogo, a jeżeli o nich jednak?
A tymczasem sprawczyni owego pomieszania z zaplątaniem była już w połowie drogi do celu, chociaż tak naprawdę nie wiedziała dokąd idzie. Nie miała planu, zwyczajnie coś ją pokusiło, coś ją przydusiło, coś załkało we wnętrzu zagraconym, coś zaliczyło kolejnego dołka jedną piłeczką… więc uciekła Wiedźma Wrona. Od siebie. Od wszystkich trzech siebie… przed samą siebie oczywiście. W Wyspę. A ta już czekała. Bo w końcu nie działo się tutaj nic, o czym Ona by nie wiedziała. Byłoby to doprawdy niegrzecznie, tak się bezczelnie dziać na niej i w niej bez uprzedniego powiadomienia, zaproszenia i wysłania kosza z odpowiednimi przekąskami.
Ogniki Postrzelonych trzaskały lekko poruszane nieistniejącymi siłami, tymi, które jeszcze nie były zdecydowane na narodzenie się i ujawnienie w tej płaszczyźnie, ale uważały za całkiem zabawne takie zabawy z krzemykami, ponad dziwnie gęstą, zawodorostowaną powierzchnią wciąż jednak aksamitnej wody morza. Ona zresztą też tak uważała… w końcu dlaczego nie?
Nikomu przecież nie szkodzili…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Dziecię ognia” – … i sensacja. I po mordach i kilka rozwałek. magia wiruje w powietrzu, ale nie stacza się, nie tworzy wielkich zaklęć, unika pokazowości… ot kilka wilków, trochę plucia ogniem, odpadające głowy i dziwne miasteczko. Oraz fabryka zabawek, a to już jest poważne!!!
Oto miasteczko, które zapomniało, że istnieje na świecie coś takiego jak dzieci i płomienie, oraz magia, o której niewiele mowy, poza tym, że istnieje, że kiedyś coś zrobiła, że nasza dwójka głównych bohaterów jest nią jakoś obdarzona. I tyle. Wiele pogoni, wiele walk, ciągła niepewność… i to wszystko. Bo magia to tylko taki dodatek, ot sprawczy ciąg, od którego wsio się zaczęło, ale kiedy co i dlaczego… cóż, nieważne. I choć nieważne i nieopisane, to i tak wciąga.
Bam bam bam… w łeb, po łbie, ale przeżyjemy przecież. Bo kto jak nie my? No nie ma takich innych mocnych!
Nie wiem co mnie wciągnęło, ale wciągnęło. Może to te niedopowiedzenia, może owe nieścisłości, brak magii, dziwy i ochłapy, może ten ciągły pęd i niepewność… nie wiem, ale wciągnęło, pożarłam książkę i tyle. Nie wzbogaciła mnie, nie rozwinęła, ale dała rozrywkę. Nie zakochałam się w bohaterach, bo dajcie luzu, nawet nie można ich naprawdę poznać, nawet z tych rzuconych półsłówek udało mi się stworzyć tylko luźny obraz ich życia i osobowości… ale mimo pewych braków, bawiłam się.
Dla tych co lubią jazdę bez trzymanki, ciągłą adreanalinę i wybuchające latorośle i robaki. Tych co wybierają sensację… nawet jak nie przepadacie za magią, nie bójta żaby, nikt tutaj nawet gwiazdki wam nie narysuje!
Zapada mrok. Powoli, leniwie. Jakby utyty na dziennym wikcie, bo kto to widział jeść podczas snu no!!!??? Ano więc taki utyty rozlewa się on swoim owym opasłym brzuszyskiem po wschodzących już, ostrą zielenią budzących się, zbożach i kwitnących krzewach… po owocowych drzewach, które już wypuściły liście i teraz zabierają się za różowawe pąki, po latarniach, które powoli się żarząc opowiadają sobie wzajemnie straszne historie: o wisielcach, co ich sznur łaskotał i topielicach, które za nic nie mogły wziąć ostatniego łyka i o gałęziach, co zamieniają się w koty, robia wielkie kupy pod oknami, a potem świat znika…
No tak, bo mrok ma to do siebie, że ekologią wonieje. Bo zboża co jak co też mają hopla na punkcie budowy masy, owych prężnych trzonkach, ostrcyh kłosikach, krawędziach drażliwych i kolorach dobitnych. I potrzebują… no kupki. Takosz więc pachnie, właściwie mniej więcej dzień w dzień pod niu… Mrok na Wyspie kupą. Strasznie się znaczy wali silnie gówienkami, zapach zdaje się nie tylko wchodzić do nosa, ale czepiać się skóry i włosów, a nawet paznokci, a na dodatek bezczelnie przeciskać się przez naskórek, do skóry właściwej i dalej…
… no śmierdzi strasznie! Ale ekologicznie!!!
Mrok Wyspy powoli oklapuje, już się nie posuwa, jakby przysnął, może ukołysany ostatnimi ćwirknięciami, kraknięciami i świrgusiami. Opada na wszystko i wszystkich, i lekko poddusza, a mimo to wciąż niebo jakieś takie jasne, niebieściutkie, jakby buntowniczo pokazywało język, grało na nosie i ogólnie sprzeciwiało się przymusowemu zaciemnieniu. Cwaniak! Cała reszta kieruje się już ku jakiemukolwiek posłaniu, ku jakiejś miękkości, znajomym zapachom i wygięciom mebli, znajomemu ciężarowi koca i kołderki. Pieśniom piór. Może jeszcze książka przed snem, może jakiś film, ostatnia przekąska, tylko coby za mocno mie nakruszyć… pilling nocny niewskazany!
A za oknem budzą się ci, co wolą noir. Jeże szaleją, jakby im się coś pokićkało we łbach. Jeden przyszedł do Chatki Wiedźmy i za wszelką cenę, choćby miał wygryźć zaprawę, poluzować cegiełki, ogólnie poruszyc i nieba i ziemie wszystkie, chciał się dostać do środka. A gdy już ktoś się go zapytał o co mu chodzi i kogo zapowiedzieć, to zdębiał lekko, zbrzozowiał, osowiał się, ale nie zwinął w kłębek, leciutko tylko zapiszczał i szepnął: chyba to pomyłka?
Może i jasną nocą stwory noir jakoś tak lunatykują? A może to jednak owa ekologia w powietrzu?