Pan Tealight i Towarzyski Wjater…

„Przyczepił się do Wielkiego Plemienia Wiaterów złożonych w szyku Muskająco-Szokującym, w odlocie Porywających Wyspę, w panowanie ją obejmujących. Ot zwyczajnie się przyczepił, tak od tyłu, by nikt go nie nakrył, że też leci. Że biletu nie wykupił, bo dziwak i mu nie wolno. Może nawet niebezpieczny, bo inny… zresztą i wstyd się z nim pokazywać gdziekolwiek, więc tak w piwnicy go trzymali. Ale się wydostał i… nagle zachciało mu się tego czegoś, co mu wymawiali, czego próbowali oduczyć, owej swej prawdziwości zażyć na dobre.

Wolności przekonań.

Gdy Plemię zajęło się sobą i Wyspą, pasażer na gapę poczuł zew. Poczuł prawdziwość i powiew swobody… i umknął.

I oczywiście wpadł Twarzyski Wjater do Chatki Wiedźmy, bo i gdzieżby indziej. Zresztą jak problem problematyczny i wstydliwy na Wyspie, to lepiej coby Los zwalił to na barki Wiedźmy Wrony, ot dla wypróbowania podmiotu atakującego zmysły, a i poddenerwowania dziwacznej Pożartej Przez Książki. Rozpierać się zaczął na Nieznanych Przestrzeniach Strychu, belki zmacał, ocierał się o dach, o beleczki, o ocieplenia i deseczki, o dachówki, każdą z brzegu i ze środka, aż w końcu wszystkie na raz chciały i jęczał dość sugestywnie… W końcu Chatka się zbuntowała i dalej domagać się dopieszczenia i innych elementóa swej anatomi. A sfer erogennych ma ci ona pod dostatkiem, wyposzczonych, utęsknionych. Oj dobry taki Wjater, się nic na świecie nie marnuje, wszystko ma swoje przyczyny i skutki, a i potrzeby ma…

I zrozumiał nagle Wjater Towarzyski, że to co kocha, lubi i pasjonuje jego podmuchy, to stykanie, macanie i dotykanie. To głaskanie, telepotanie, trzepanie i maltretowanie, To ugniatanie, łaskotki i gilgasy. To muśnięcia a nawet liźnięcia, to pchnięcia i pacnięcia. I zobaczył wtedy Wiedźmę Wronę Pożartą. Całą taką z zakamarkami cielesności i wyobraźni, z tymi duszami i włosem zmierzwionym, kolczykami co przy uszach grały, z wisiorkami i dodatkami, zakolami, załamaniami i gładkością wszelkich krągleń magii… i wtedy zrozumiał.

Nie, nie, nie… wiedział przecież, próbował się oduczyć nawet owego jątrzącego, pierwotnego pragnienia, próbował jak inni spódniczkami machać, włosy plątać, liśćmi rzucać, zaspy rzeźbić… ale nie mógł.

Nie mógł się oszukiwać.

I wrócił. A Chatka Wiedźmy już na niego czekała, wyposzczona, utęskniona, nowością tylko połechotana. Z łańcuchami i sznurami, pętami i kagańcami, z kajdanami, ale z futerkiem, z pieszczotą… Wszystkie czekały tak naprawdę. I Ojeblik i Wygódka i Wiedźmy z Pieca, a nawet Smok z Komina.
Tyż baba!
Złapały go jak przez kratkę w wywietrzniku powoli, wstydliwie się wciskał. A on się ucieszył. Dał się spętać, dał się związać, skleić, w złotą klatkę upakować, zaklęciami obwiesić… i poczuł się w domu, Łachotacz Wiedźm.

Chowańcowi nic nie powiedziano, ale kto wiedział, to wiedział, a wszystko było tak… i jeszcze będzie!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Łabędź i złodzieje” – powieść, którą czytałam przez ponad rok. Z przerwami. Rzucając nią o ścianę, używając jako przycisku, kląc na czym świat stoi, czy w kosmosie się unosi, na słonie, a potem ponownie próbując. Bo jakoś tak nie dało się zwyczajnie odłożyć jej wielkiej i uwierzyć, że ta autorka popełniła tylko te słowa… i rzeczywiście. Rozmyta w nadmiarze słów historia, w końcu się zaczyna kształtować, komplikować. Wymagać pełnej uwagi, połknięcia każdego słowa. Zrozumienia ponadczasowości sztuki i uczuć…

To trudna powieść, nie ze względu na tematykę, ale sposób narracji, nadmiar opisów, ale gdy się człek przełamie, da sobie czas, warto… Dla wrażliwości, pierwotnych instynktów, miłości do czegoś więcej niż JA.

„Nikt kogo znasz” (powieść od Sil)- powieść nie do końca jasna, jawna i łaskawa. Pomieszana, choć matematycznie udowodniona. Historia nie tyle zbrodni, co miłości. Opowieść o rodzinie i dwóch siostrach… ale w rzeczywistości dość bałaganiarska historia, która mogłaby być naprawdę świetna.

Niestety czegoś jej zabrakło.

Ale i tak warto przeczytać, jako powieść psychologiczną bardziej niż kryminał… historię o cierpieniu, nieświadomości, zbyt szybkich oskarżeniach i życiu, które zawsze kieruje się własnym planem.

Świat się nadal bieli… i tak sobie myślę, iż bezczelnie, aczkolwiek zapewne i uroczo, spędziłam kilka godzin na czołganiu się po lesie, macaniu kamieni, wpadaniu w bagienka i przede wszystkim, śnieżnych totalnych wpadkach. Tu człek się potknie, tutaj znowu niezdara permanentna, szalik przecież ma długi, torbę za wielką, wypakowaną, tam coś go popchnie… no przecież w moim wieku nikt się sam dla siebie w zaspy nie wrzuca, no stara jestem!

Ale ta zima taka piękna. I w końcu moja cała pierwsza w Gudhjem… jakbym wróciła do domu, którego nigdy nie było. Co to się zawieruszył był może w wyższych planach, bo ktoś myslał, że podpisał różowe papierki wydania, ktoś niebieskie odbioru, a w rzeczywistości… nic z tego…

A jednak gdzieś w środku, w bebechach, duszy czy sercu wiedziałam, wiedziałam, że jest, że być musi, wiedziałam. I nie ma znaczenia jak wygląda w szczegółach, a może tylko ogólnie… ważne, że znalazłam.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz