„Chatka Wiedźmy spała, lekko pochrapując drzwiami. Nad nią ciężko przewalały się chmury powodując, że zamiast nadmiernego jednolicie wkurzającego i wpływającego na porost włosów nocnego oświetlenia pełnoksiężycowego, świat nurzał się w cieniach i potworach. No cóż, też się muszą chłopaki zabawić, czyż nie? Chociaż trzeba przyznać, że dziewczyny bardziej straszą.
Może to element zaskoczenia?
Cholerny gender, czy inna uszminkowana dziwota?
Co do chmur, to gubiły się, szalały, tańczyły, wyglądały jak wysoce niesubordynowana, rozochocona banda niewolniczek, pędzonych na targ przez, nad podziw radosnego, poganiacza. Flirciary oczywiście chciały na targ. Ale jako kobiety zwyczajnie nie mogły tego powiedzieć wprost. Zresztą poganiacz był taki śliczny, że nie chciały go nazbytnio pogrążać w rozterkach. Ale nie wiedziały, a może wiedziały, że poganiacz Wiatr dobrze o tym wiedział, ale nie powiedział…
… a to było tak!
Na chmurach unosili się Senni Panowie. Nie było ich dwóch, ale cała masa. Siedzieli dziwnie zniechęceni, samotni choć w grupie, dziwnie zmaltretowani, chociaż przecież tacy podniebni. Wycyckani do cna ze wszelkich soków, wykorzystani do ostatniego powiewu smaku, wysuszeni, odwirowani. Każdy z nich kiedyś był ważny. Mieszkał w babskim cudnym śnie. Pozwalał kobiecie, która go śniła, być wszystkim czego pragnęła przez połowę jej życia… ale jednak kobieta się zmieniała. Z czasem większość z nich zapominała, a gdy już nic ich nie trzymało w snach, bledli by w końcu wypłynąć z nich na zawsze i nigdy już nie powrócić. Ale nie umierali przecież. One żyły w ich snach, więc… i oni musieli istnieć.
W noc taką jak ta, gdy pełnia księżyca szalała opromieniając skradzionym blaskiem Wyspę, oni się unosili na szybko mknących chmurach. Na owych tancerkach kochających wszelkie potwory. Spotykali się i plotkowali. O kobietach, z których każda pragnie czegoś innnego, o mężczyznach, którzy są tacy jakich one pragną, obok nich, na wyciągnięcie ręki i o snach…
… zawsze przecież niegrzecznych…
Bo może się wam wydawać, że to tylko sny! Chemia, biologia, zwykłe mózgu pocieszne pląsawice. Ale prawda jest o wiele prostsza. Ot… oto jest życie po zamknięciu oczu. Takie samo jak to, gdy się je otwiera. To co tutaj przeżyjesz zaboli, ten, którego pokochasz też pokocha. A to, co cię przerazi… przejdzie za tobą w ramiona czasu dnia. Bo przerażenie nie baczy na jakiekolwiek granice.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Krew, którą nasiąkła” – … bo śmierć nie czeka. Śmierć przychodzi zawsze w swój czas. Jakoś tak, widać ma układy z Czasem? A może po prostu jej czas jest owym jedynym słusznym? Jedynym, który tak naprawdę ma jakiekolwiek znaczenie? Jedynym prawdziwym…
Kolejne morderstwo sprawia, że nasza bohaterka powraca. Powraca do świata, który znała, od którego tak starała się uciec. W świat zimny, małomiasteczkowy. Rebeka odkrywa go na nowo. Jego dziwną prostotę, ale i skrytość. Tajemnice, któe nigdy nie wychodzą na wierzch i specyfoczną magię… a zamordowana pastor? Cóż, to tak naprawdę jest ona tylko jedną z macek losu, które upodobało się naszą prawniczkę.
Powiedzieć cokolwiek o treści, to już zbyt wiele. Należy przygotować się na czysty symbolizm, specyfikę Północy, inny świat, w którym pewne normy moralne znane nam, nie są uznawane. Gdzie pojęcie honoru ma całkiem inne znaczenie, a dobroć… cóż, wyraża się pomiędzy słowami. Bo tej powieści trzeba siebie oddać. Nie oczekiwać pasjonującej akcji, pozwolić jej wleźć nam pod skórę, zanurzyć się w jej stronach. Smakować każdą osobowość, którą ona odkrywa przed nami, boso stąpać po mchu… poznać lepiej głównych bohaterów i dziwnie, choć do końca, wtopić się w połamaną duszę Rebeki. Bo to, co przeżyła nie tylko ją zmieniło, ale przede wszystkim zawsze będzie stało obok niej… niezależnie od tego, co mówią inni.
Z jednej strony to wciąż kryminał. Zbrodnia, która musi opowiedzieć o sobie i ukarać winnych, z drugiej… psychologiczny obraz społeczności, która zawsze przyciąga tych, których wydała na świat. Połamanych rodzin, przetrąconych żyć, które do końca nie wiedziały kim są… smutna.
Przejmująca.
Stoję pod księżycową pełnią. Wiadomo, że nie zasnę. Zresztą Wyspa i tak dziwnie drży, więc po co męczyć się w łóżku. Stoję na zaskakująco ciepłym, zielonym trawniku i tęsknię za poprawnością pór roku, ale pełnia to nie czas na smutki. Może i nurtuje moje zmysły, może pobudza to, co powinno zawsze drzemać… ale nie mam na to wpływu. Jestem częścią czegoś, co może zniknąć, gdy to zrozumiem, więc nie myślę. Po prostu wyciągam wielką, szklaną miskę i zestaw łyżeczek w różnych kształtach.
Staję na palcach, ale nie przeklinam mojego niskiego wzrostu. Uwielbiam go… kokieteryjna cząstka mnie. W palcach mam łyżeczki, które zahaczając o mleczną pełnię, chyba z bakaliami, młócą też śmietankową i jagodową puszystość chmur. I nakładam do szklanej miseczki, potem zdobię stokrotkami i przebiśniegami, dziwnie skonfudowanymi ową jasnością. Gdy już jest pełna, pozwalam skrzatom porwać ją dla Pani Wyspy, jak zwykle udając złość, przykrywając radość… a potem wybieram największą ze srebrnych łyżek i czerpię niebiańskość dla siebie…
… bo do czegoś ta pełnia może się przydać.
Bo przecież pełnia musi się odnowić. A jak lepiej pomniejszyć księżyc? No zeżreć nadmiar i już! A jak cudnie działa na skórę. Nie macie pojęcia, albo macie, jeżeli też spędziliście ostatnie dwie noce wyżerając niebiańskie lody! Cera kurcze jak u jakiejś młódki… ale nie pryszczata taka, ino czysta! Bez naczynek, zaskórników, dziwnych łatek, załamań i ogólnego zawirowania w zmienności. Głos mi się poprawił, więc słychać mnie dalej i czyściej. A co do włosów, to nawet nie jesteście w stanie sobie tego wyobrazić. Sama jestem szalenie zaskoczona efektami diety.
Ale teraz księżyc już powoli maleje. Szczupleje, skurczybyk straszny! Jemu to z tą dietą jakoś łatwiej, choć potem jojo przywraca go znowu do pełni i tak serio nie wiem jak on się z tym czuje. Wiecie durnie trochę, no głupio maksymalnie spytać się kogoś, komu się oblizuje kratery, czy mu dobrze leci? Czy ogólnie życie w owej poukładanej i ciągłej zmienności mu odpowiada?
Hmmm?