Pan Tealight i Wiedźma Mrożona…

„Zawsze tak było, a jednak miała ową ckliwą, słodką, mataczącą jej pod zwianą z karku na czółko grzywką myśli… że nie, że się uda, że po prostu tak będzie i już, chociaż tym razem. Bo ona tak chce, bo może i moc jakąś ma. Ale nic z tego. Gdy tylko Wiedźma Wrona Pożarta zjawiła się w Jaskiniach Znachorów, od razu się na nią rzuciły. Czekały obeznajomione z okólnikiem wysyłanym przez szpiega w Rejestracji Niezwłok. Jedne pogryzały świeży naskórek, inne wciągały lody łupieżowe, tamte się bąblowały a te, chyba zwyczajnie no lepiej nie pisać…

Bakcyle i wirusy, wszelkiej odmiany i miana wszelkiego katarniki, gorączkowce, wypryskiwacze, swędowce i bolęśniki zgromadzone w różnej mocy… czekały na nią. Od razu wiedziały, że to będzie dobry dzień, tydzień, a może i infekcja? Dziwnie stroniąca od innych żywych ludziów Wiedźma była wprost wymownie wyzywającym celem dla nich. Nietykana, pozbawiona naturalnej odporności, kusiła i nie mogły się oprzeć owej łatwości braków wyzwania! Naskakiwały na dostępne elementy magiczności i wtrążalały się na chama do środeczka. W końcu przecież nikt nie bronił, nikt nie protestował, aż głupio byłoby nie skorzystać z takiej wolności…

Wraz z nowymi mieszkańcami własnej siebie Wiedźma Wrona powróciła do Chatki. A potem, znając ową swą słabość i ograniczenia… a też i radośnie świergoląc do powoli tańczącego w powietrzu śniegu, wylazła na zewnątrz. Okutana na głowie, goła w innych regionach, do których już trzeba paszportu, zestawu szczepień i znajomości języka, jeśli ktoś zainteresowany… mroziła się.

Skóra w zetknięciu z lodowymi grudkami właściwie tylko wzdychała. Zimno, które początkowo może i masochostycznie wzbudzało rozleniwiony uśmiech na poczerwieniałym licu, znikało. Nagle nie było już nic pomiędzy magicznością Wiedźmy a całą ową bielą. Bielą, która mimo swej ubogości objętości, jakoś tak z łatwością znajdowała drogę do jej ścisłego otoczenia. Chciwie wpraszając się do dziwnie znajomego środka, Zima łaczyła się z magicznością. A co za tym idzie… cóż, miejsce musiało się znaleźć, więc lokatorzy proszeni są o opuszczenie tego statku!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Modlitewnik amerykański” – … i nie było już niczego. Nagle myśli o boskości i człowieczeństwie zaczęły drążyć moją zmierzającą ku mniejszym trudnościom mózgownicę. Nagle ponownie otworzyły się we mnie stare rany i rozdary blizny. Strupy odmówiły pozostania na swoich miejscach i bolesne procesy wybudziły się z otchłani nieistnienia, a może raczej zaprzeczenia. Bo jak się dostaje do czytania taki tom jak ten, gdy ktoś go opisuje jako fantastykę, ale ja wiem, że wydane w serii Uczta Wyobraźni książki nigdy nie są TYLKO tym, o czym piszą na okładce… to świat znowu wywraca się i podskakuje na wyższe stany skupienia.

Twarda okładka w rzeczywistości skrywa 3 nowele – opowiadania: „Modlitewnik amerykański”, „Luizjański blues” i „Viator”. Muszę przyznać, że wszystkie są niesamowite. Każda ma głównego bohatera, który czegoś szuka, mężczyznę tajemniczego, gotowego na zmiany, albo by zmienić samemu to, gdzie się nagle znajduje. Tego, który pojawia się w określonych miejscach z jakiegoś, sobie nieznanego powodu. Owego dotykającego boskości… świętego? Z jednej strony to trzy obrazy świata istniejącego, a jednak fantastycznego, choć czy na pewno? Ile fantazji w codzienności, tyle w tym, co tworzymy, co widzimy, co przekształcamy choćby własnym oddechem.

Tom jest niesamowity. Budzi uśpione, drążące nad od zawsze pytania. Człowiek – demiurg, bohater – święty. Budzi uśpione i zadaje nowe… Tak naprawdę nie da się tylko przeczytać, wtłoczyć w siebie obrazów Sheparda. Je trzeba w sobie pokręcić, pozwolić im się zadomowić, a potem znowu wyciągnąć je na zewnątrz. Zadawać je sobie często w różnych momentach dorastania, pozwalając sobie na wyobraźnię. Nie kostniejąc w zamkniętych ramach cywilizacji nam narzuconej.

Być czymś więcej. Widzieć inaczej…

Może być i śnieżnie zasypowo, może być i mroźno nieruszalnie… bo ja mam co jeść. Ha! Odrobina egoizmu sytuacyjnego i próba przywołania zimy z opadem lekko bardziej skrupulatnym w zakrywaniu niezaśnieżonego!!!

Jedną z bardziej zaskakujących rzeczy na Wyspie są uśmiechy. No ludzie tutaj jakoś może i jęczą, jak w innych miejscach, może czasem i od rzeczy, ale się uśmiechają. Nikt w kolejce do lekarza nie jęczy, czy jak stoi z sześcioma bananami do kasy. Jakoś tak spokojnie, bez wrzasków, nawet ten pan, co bardzo trąci rybką… Może i niektórzy gadają do siebie, inni do telefona, ale nikt się nie drze. Pani w kasie tyż radosna niczym strzygieł, skowronek, czy coś genetycznie pomiędzy. Dziwne toto takie dla kogoś wychowanego w innej epoce i innym świecie. Od początku przysposabianego do naturalnej wrogości otoczenia. A tutaj nawet kupa lecąca z niebiesiech na ciebie, to wciąż powód do uśmiechu, nawet jak wdepniesz w nią, większą… na zdrownie!

Trzeba się przestawić. I zacząć znowu oddychać. Od początku tak, nie bojąc się okazać, że żyjesz wciąż. Że cię nie utruli, ubili, umordowali życiem jeszcze okoliczności swego postworzenia. Jakoś tak, od nowa trza się uczyć żyć. Pozwalać sobie na pewne spowolnienie otoczenia, by dostosować swoje własne wewnętrze do tego co poza nim. Co tylko muska skórę, nie pytając, czy wolno…

Jednocześnie od nowa trzeba nauczyć się nie bać świata. Zezwolić sobie na jego macanie, ale też wciąż mieć w sobie ową przezorność. Bo przecież to Wyspa, w sezonie przybywają ci, którzy krzyczą i są bardziej pośpieszni. Nie można jakoś tak całkowicie i do końca pozbyć się cywilizowanej grozy przed naturalnością postępowań, pogodową koniecznością i spaniem, gdy noc nadchodzi. Choć jak chcecie spać w dzień, to nikt wam nie zabroni, a listonosz wali w drzwi co najmniej razy dwa! Umarłego jest w stanie obudzić, ale nie dziwi się jak ktoś w stanie rozkładu mięska, tudzież nietypowo prześwitującej duszowości mu otwiera. Bo listonosz się też uśmiecha…

… człek zaczyna myśleć, że oni tutaj to kochają swoją pracę. Ech! Kolejna rzecz, której cywilizacja mi dotąd znana nie toleruje. Nie żeby o niej nie marudzili czasami, ale każdy jest dumby z tego, co robi, no i zawsze w końcu można zostać kimś innym. Wolność sobie rajcownie i ze zmienną powagą rządzi, albo ino owo zapomniane, a tutaj za bóstwo najwyższe widocznie uznawane… szaleństwo?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.