„Przysiadła na piecu.
Wiedźmy z Pieca jej pozwoliły, a nawet podały naładowaną czymś, w co Pan Tealight nie zamierzał wnikać, fajkę. Zaśmierdziało, gdy owo nadzienie we wrzosowym cybuchu się rozgrzało, a potem nadeszła ciężka, dymna i dusząca słodycz lukrecji i anyżku. Ojeblik – mała, ucięta główka – dyskretnie zwymiotowała do kubeczka, w którym wcześniej miała mleko z miodem i masłem. Nikt nic nie powiedział. Nawet Wiedźma Wrona Pożarta, zaproszona, a dokładnie przyciągnięta przez Chochela za kolczyki, wciąż spoglądająca na wszystkich z klątwą na czubku nosa – przez co każdemu coś wyskakiwało na siedzeniu, więc sie wiercili…
… słuchała.
– Nie mam do niej pretensji o jabłko. Rozumiem to. Naprawdę. Każda kobieta przechodzi przez tak wiele etapów w swoim życiu, że lepiej czasem nie wiedzieć, gdy jest się jeszcze przed. Dlatego nie mam jej za złe. Co prawda mieszkanie z gromadą krasnali było koszmarem, te wszystkie skarpety i onuce, ten kibelek! Tylko jedna toaleta! I prysznic na zewnątrz, no kto to widział! W ogóle taka komuna, sami faceci, no wiecie, poczułam się bezpieczna w pewnym sensie, a tu nagle jak nie zaczęli, nocami szczególnie, że niby zimno, że rajstopy je uwierają, że… więc jabłko było wybawieniem. Tak naprawdę ucieszyłam się budząc w tej trumience. Śliczna była. Kryształowa. Wyłożona kamieniami, może i ostre, ale przecież szlachetne do loczka! Czułam się naprawdę królewną. Jedyną, czczoną boginią, najpiękniejszą… I nagle pochyla się nade mną ten czubek! No kto to widział, coby obce zwłoki tak ściskać od pierwszego wejrzenia, cholerny nekromanta! Sami pomyślcie. Jak leżą zwłoki w lesie, a dookoła nich pełno takich osobników o wzroście odmiennym, to kurna wzywasz gliny, CSI, a nie kurde do całowania. Delikwentka już zimna! Może zgnilizną nie wonieje, w końcu królewna do loczka! ale przecież widać od progu, że coś jest nie tak. Odludzie, trup i masa podejrzanych!!! No i ogólnie mówiąc śmierdziało mu z ust, a na policzkach miał róż i cienie do powiek mu wytarł pot… Nie mam nic do metroseksualności, ale czekałam na Gajowego czy Leśniczego, no wiecie, chłopa z jajami, a tu jakiś fircyk podfruwek mi się nadał! Jak tak można? Umowa z wilkiem była, że za czerwoną kieckę – wilk transwestyta, to będzie chłop jak się patrzy, anie kurna jak malowany! Co się dziwić, że jak tylko się zbliżył – najpierw myślałam, że chce ukraść kamyczek czy coś? Dziwiło mnie, że krasnale nie reagują, ale jak sobie podpiją, kto tam bada te ichnie grzybki na krasnoludkową berbeluszkę? No mniejsza, nie dziwota, że mnie zatchnęło, cofnęło mi się i rzygnęłam…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Niegodziwcy” – … no i mój patriotyzm. Inaczej nie mogę, jak duńskie znaczy dobre. Wiem, dla wielu jest to szaleństwo i idiotyzm, ale u mnie to tak działa. Aczkolwiek przyznaję się czasem do mniejszego lubienia czegoś. Na przykład kawy nie mogę, a i niektórych autorów też nie. Jakoś tak uczulają… ale to rodzeństwo jest świetne. Dowcipne, nie bojące sie prawdy, takie duńskie w odważnym humorze, w tym, że nie ma tego, co „święte”, a na dodatek potrafią pisać. Pisać tak, że pierwiastki płci się równoważą, że zarazem kobiety jak i mężczyźni są sobą. Tak się poruszają, tak mówią, tak działają… I ten zmysł obserwacji. Cudowny. Znajomy, a jednak w jakimś stopniu specyficznie głębszy… Nie żeby powieść nie miała wad, bo miejscami bym sama ją dopracowała, dopytała się o pewne szczegóły, co nieco zmieniła, ale ma duszę i potencjał i obietnicę…
Współczesna Dania to kocioł ludzi, poglądów, rasistowskich wezwań i pięknie politycznej poprawności. Mieszkają tutaj ludzie i ludzie. I to właśnie jest tłem opowieści o zemście. O bólu, cierpieniu dzieciństwa, które ukształtowało, a raczej zniszczyło dorosłość. I owo odwieczne pytanie: czy lepsze marne prawo, prawo, które nie karze a wybacza… czy samosąd? Ile zapłacić winien ten, który odebrał radość istnienia? Czy kara śmierci to wystarczająca zapłata?
Bohaterowie, których serwuje nam rodzeństwo autorów są już ukształtowani, ale też podlegają ciągłym zmianom. Jednym zdać się mogą szokujący z ową swoją wolnością, z drugiej strony drastyczni w pewnych ograniczeniach. Mieszanka kulturowa może zaskoczyć, a sama zbrodnia… cóż, nie do końca okazać się czymś, co moglibyśmy tak definiować. Dlatego warto przeczytać i warto zapisać nazwisko autorów, tak na przyszłość…
Przed moim ogródkiem, za którym biegnie sobie całkiem w nicość droga, a za nim jest pole i wierzby i płot i znowu pole – tudzież łączka/pastwisko – a potem rzeczka i znowu pole i lasek… bynajmniej przy tej drodze i krzakach stoi sobie latarnia. Świeci jako jedyna wcale nie rozganiając mroku. Dalej nie ma nic… a przynajmniej tak się zdaje. Samochód przejeżdża drogą, cóż o zmroku właściwie nic nie jeździ, albo i nie, kot czasem przebiegnie, to i tak go nie widać. No nicość napływa, gdy tylko robi się ciemno. Co dowcipniejsze lampa ma określone godziny pracy. Tak jak jeszcze robotę zaczyna, gdy zmrok zapada, więc trochę ruchomo, tak dokładnie o 24tej zasypia. Światło z niej ulatuje, zmienia się w gromadkę zmęczonych świetlików, co je wzdęło od siedzenia i świecenia, no i wiecie tam gdzieś po dordze, jak lecą w kierunku sanatorium wypoczynkowego dla starych robali… szlag je trafia.
Ciemność do końca rozwala swoje tłuste siedzisko na okolicy i obserwuje. Podgląda tych, co odważają się czymś świecić. A tych, trzeba przyznać, no niewiele. Jakoś tak głupio przeszkadzać tłustej Ciemności. Wstyd i obsuwa by była odebrać jej ów własny, ekscytujący czas mroczności.
Bo na Wyspie jak jest noc, to jest noc. Znaczy ciemno jest. Nie żeby wszyscy spać z kurami chodzili, zwyczajnie kury rzadko widuję i tyle, więc nie wiem… ale tak raczej chyba wcześnie idą spać. W oknach migotają tylko tealighty w przeróżnych świecznikach. Cała reszta światła potulnie usunięta z Ciemności. Naprawdę jest ciemno. Lampy powyłączane, na horyzoncie czasem tylko, no regularnie, miga latarnia morska… czasem coś tam na wodzie skacze, jakieś zagubione światełko. Logicznie myśląc pewno statek, ale mi się coś zdaje, że znowu któraś z Wielkich Syren zgubiła implanty. Takie sobie robią z morskiej pianki… jadowicie świecące.
Mrok niezmącony sprawia, że wszystko jest logiczne. Jakoś tak zwyczajnie. Z jednej strony człek przypomina sobie, iż powinno być straszne, ale jakoś tak… już dawno przestało być. A może nigdy nie było. Kiedyś Wiedźma myślała, że bez świateł nie zaśnie. Bez tramwaja za oknem, bez rozjezdni, bez szosy… a potem się okazało, że tak się jej tylko zdawało. Dlatego już nie myśli. Wyłazi czasem w Ciemność i wtula się w jej miękkie, ciekawskie i gęste ciałko. Bo tak jest dobrze, na nowo podzielić się na światłość i cień, na cienie i promienie. Odnaleźć w sobie inne możliwości.
Pozwolić sobie…