Pan Tealight i Nemon Nemo…

„Był malutki, ale fikuśny.

Tutaj balustradki, kamienne, rzeźbione, tam znowu pochyły dach, z jednej strony obrośnięte ściany bluszczem, niczym mackami nader zazdrosnej o wdzięki swego kochanka kochanki, a tutaj, do strony skalnego odgrodu… goły taki już on dziwnie. Przytulony do znaczonego różowymi i rubinowymi żyłkami granitu. Jakby tak naprawdę owymi trzema ścianami tylko na chwilę wysunął się ze skały. Ot by sprawdzić jaka pogoda, albo kto tam znowu wrzeszczy, albo którego to dziś mamy. Bo chronologicznie też jakiś taki zagubiony. Z tym frywolnie wyciętym parapetem, rynnami znaczonymi runami i rzygaczami zagubionymi wśród liści… Z niespodziankami ukrytymi pomiędzy tym, co niedopowiedziane, oraz oczywistościami, które wcale nie pragnęły rzucać się w czyjekolwiek oczy.

Drewniany szyld nad drzwiami z małym okienkiem dyskretnie zdradzał tajemnicę. „Nemon Nemo – sklep z rzeczami zagubionymi”. Problem w tym, że było go widać wyłącznie pod pewnym kątem, gdy skręcając pochylało się głowę w prawo, lewo, jeżeli szło się z dołu od strony portu i delikatnie przykucało. Potem należało szybko zamrugać oczami, aż załzawiły i obrócić się na prawej pięcie – co wcale nie było łatwe w takiej pozycji… i już! A jednak kobieta, która właśnie się tam zjawiła w pochmurny, zimowy, ale nieśnieżny dzień, wiedziała co zrobić. Pociągnęła też za sznureczek, który dość skutecznie przez kilka minut uciekał jej spod wypielęgnowanych palców zdobionych nadmierną ilością pierścionków i bransoletek, i rozbrzmiał dzwonek. Wstydliwie i cichutko, dziwnie milknąc gdzieś w połowie.

Ale zadziałało.

Drzwi się otworzyły, a ona dostała pracę.

Jednak dość specyficzną!

– Ludzie przychodzą i nie wiedzą, czego tak naprawdę szukają, ale ty będziesz wiedziała. Poza tym mamy tutaj też skup rzeczy znalezionych. Począwszy od szpilek i guzików – te ostatnio rzadkie są – poprzez szczęki sztuczne, szklane oko, co źle widzi i serce – wciąż do użycia… po zaskakująco duże przedmioty. Gdyby zaczęło ryczeć tutaj pod klapką, proszę postukać, wrzucić cukierka z tego słoiczka i zaśpiewać coś… to mamuciątka! Trochę się rozmnożyły. Ale to nic, na pewno ktoś po nie przyjdzie. Poza tym praca jak każda. Towar na półkach i w skrzyniach, ale nie musi pani tam zaglądać, zwykle one same wyłażą, gdy ktoś przychodzi… Rzeczy wiedzą lepiej!

Mężczyzna, który ją przyjął był przerażająco chudy, z wielkimi okularami na dziwnie malutkim nosie i kręconymi, bujnymi, dziwnie wciąż blond włosami… choć zdawał się być mumią. Właściwie wziął ją z zaskoczenia, bo przecież miała tylko dostarczyć przesyłkę. Tylko właściwie jaką przesyłkę? Słuchała w spokoju, który ją samą zaskakiwał. Wiedziała, że powinna coś zrobić, ale nie mogła. I chyba…

… podobało jej się tutaj.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Upadające królestwa” – … a być mogło tyle. Bo cała historia ma jakiś potencjał, gdyby nie była scenariuszem, ot zarysem opowieści, gdzie ona go znielubiła, w kolejnym zdaniu pokochała, a następnym straciła. Czymś, co jest wielkie, epickie i szalone… a jest jak jest. Prosty język, zaskakująco skąpy w opisach, zbyt szybkie parcie do celu, tak bez gry wstępnej, ot choćby piórkiem łachotania…

Z jednej strony spoglądając na język: przygodowe fantasy dla młodszych nastolatków, z drugiej… ekhm, zerkając na pewne sceny, nie do końca przemyślany target. Ot pomieszanie z poplątaniem. Tutaj magiczne ziarna, a tutaj znowu świat na skraju śmierci, jakby nie mogli sobie pomóc. Tutaj bogaci, a tutaj wyzyskiwani biedni, wiadomo jak to się skończy. I magia oczywiście, z jednej strony zagubiona, z drugiej obecna. I niesamowita legenda…

Tutaj moce pradawne, obserwatorzy wydarzeń, a tutaj wszystko to, co powinni zobaczyć, ale nie widzą. I dziecko niespodzianka i siostra nie ta i kochanka dziwna. Dorośli, co nie są dorośli i dzieci, które zwyczajnie jeszcze nie są dorosłe. Wiele tego, ale talentu do opowiedzenia historii zabrakło, a kurcze szkoda. Bo z tego mogłoby by być coś cudownie epickiego… a tak nie ma nic. Żadnego napięcia, żadnego tryskania osobowością z postaci… a tych nagromadzenie spore. Jakby ktoś zostawił puste miejsca, które czytelnik sam ma sobie wypełnić okolicą, uczuciami. W tę powieść zwyczajnie nie można wejść, bo po prostu nie wiesz, gdzie jesteś!

Toczę się drogami dookolnymi i nic ino wciąż te dziury. Tutaj ogrzewanie, tutaj internety, no dawno już tak nas dookolnie nie pokopali. Tutaj nie dojedziesz, tam nie dolecisz, dopłyniesz niby wszędzie, bo woda stoi na polach, a z nieba tyż wciąż coś leci… Widać w domu trza siedzieć i tyle. Nie sprzeciwiam się i zakopuję w książkach i miśkach pod ogrzewaniem. Może i nie jest zimno, ale przejmujące wiatru wianie, te wszelkie odmiany jęków i pisków zdają się wyciągać ze mnie owe dreszcze z czasów oglądanego poprzez oczy szeroko zatrzaśnięte „Egzorcysty”. Jak to jest, że zwykłe powietrzne miotania mają w sobie moce dotarcia do najgłębszych wspomnień… owych kapsułek skrywający najbardziej zapamiętany strach?

A przecież bez wiatru żyć się nie da. Bez owego specyficznego przedmuchania, oczyszczenia, owego cudownego odkrycia tego, co najważniejsze, na nowo… od nowa. Bez tego dotlenienia, dopowietrzenia, aż nie ma w nas nic ponad to, co jest tylko i wyłącznie oczekiwaniem. Bo jak nie wieje, to kicha. Ale jak wieje dzień w dzień też wytrzymać się nie da. A może jednak się da?

Śnieg zniknął, a pogodynka mami mnie wizją mrozu. Potrzebuję go, by w końcu usunąć z siebie wszelkie zarazki hulające w najlepsze po moich zatokach i owych częściach ciała, o których nadzwyczajnie nie chce się nazbyt pamiętać. Bo mróz to cudny jest. Łapie owe wszelkie niechciane i niepotrzebne, mrozi w kryształki, a potem w łeb delikwenta leczonego, za nogi go, no i do góry huśtu huśtu huśtu, potrząsa mocno, wcale nie delikatnie, się nie patyczkuje… no i zwyczajnie wsio z człowieka wylatuje, a wylatując o granitową Wyspę się rozpukuje. I znika. Idzie se w cholery i diaboły i w szlagigotrafił i wszelakie lichatchnienia!

Bez tego oczyszczenia człowiek… znaczy się ja, no nie może egzystować. Przetrwać prażącego lata pełnego turyścizny. No zwyczajnie się nie da. Bez owego obżarcia sopelami, wytrzebienia przeszłości, zeskrobania jej z wnętrza, niczym szronu z szyby samochodu owym trójkącikiem, co to zawsze się kurcze gdzieś gubił… i gdy przejeżdżało się paznokciami, tak fajnie zimno właziło w mięsko palców. A potem wałeczki się z niego robiły i spływały po paznokciach…

Człowiek pamięta takie zimy, gdy mruganie oczami sprawiało ból, a w nosie można było uprawiać sporty zimowe. Gdzież owe zimy teraz?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.