Pan Tealight i Bóstwo Ugładzone…

„Wiara, to rzecz własna i święta, i od niej wara, zwykli mawiać. A potem najczęściej dorzucali coś prostego. Coś niezbyt wypukłego, a już na pewno nie szpiczastego. Jakieś słowo, w którym zawierało się toczenie i wszelka moc przesadnej, mlecznej i maślanej, oliwnej i gładziutkiej niemowlęco obłości. Nie żeby zmuszali, czy też faszerowali kogoś swoją filozofią, ale po prostu czasem im się zdarzało… no trochę zmienić okoliczności przyrody, w której przebywali…

Bo wierzyli.

Zwali się Sektą Pieszczochów, Wyznawcami Bóstwa Ugładzonego. I tak naprawdę nie byli źli. Ogólnie mówiąc jedli co jedli, pili co pili, tańczyli i sarkazm uznawali, modlili się w ukryciu i nie stawiali świątyń. Ogólnie nie zależało im na władzy, sławie, a nawet i na chudych dupskach. Nie pragnęli wiecznej młodości, wiecznej miłości, wiecznie napiętej twarzy i ogólnie złotych elementów uzębienia. Mieli obojętny stosunek do innych i serio nie chcieli się dzielić mądrością własną. Gdy wchodzili gdzieś mówili: dzień dobry, gdy wychodzili: do widzenia… niezależnie od okoliczności późniejszej stabilności miejsca, które opuszczali… w popłochu. Ale wierzyli. Wierzyli mocno i na zawsze. I choć do końca nie wiadomo skąd się owa ich wiara wzięła, kamień rzeczny mówił, iż była tą… no cóż, najstarszą!!! Nie mieli kapłanów ni sióstr, ni zborów i tac, przykazań ogólnikowych też nie, ani szczegółowych. Właściwie mogli robić co chcieli… tylko że czuli to coś. Owo dziwne niepewne wezwanie. Ten dryg w dłoni, owo mrugnięcie, sprężenie zwrotne nerwów, te drgnięcia i skurcze w brzuchu. Ową moc piętrzącą się gdzieś za nosem, który jest w stanie wybuchnąć kichnięciem zdolnym przeżreć światy równoległe i dotrzeć tam, gdzie nikt inny istnieć nie chce…

… a wierzyli w łagodność. W szlifowanie tego co spiczaste. W to, że góry, spiczaste, wysokie zakończenia szczytów zdolne są rozedrzeć powałę świata i zwyczajnie… nie żeby coś się miało przedrzeć, czy inaczej, wiecie potwory i te sprawy, stare dyrektorki ze szkoły, pani woźna co nigdy nie chciała otworzyć drzwi wcześniej, nawet jak lało, albo dozorczyni z akademika, co chowała klucze, jak się zaspało u… ekhm, znajomego! Nie, oni się nie bali, zwyczajnie uważali, iż byłoby nieporządnie!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Przyjaciele po grób” – … lubię ją. Tak zwyczajnie ją lubię. To już trzecia powieść Nele Neuhaus, a ja zaczynam się przyzwyczajać, że i nadkomisarz z arystokratycznym rodowodem i zakochana w zwierzętach pani komisarz są moimi dobrymi sąsiadami. Oj pewno, że często trzeba jej napoić konie, a co do niego, to żonę i dzieci ma niesamowite, a te maniery… Lubię ich. A wy, jeżeli chcecie ich poznać, to zacznijcie od tego tomu, bo z wydanych w Polsce chronologicznie ów najwcześniejszy… przed Śnieżką!

Pia, właściwie wciąż oswaja się z samotnością. W dość dziwny sposób, trzeba przyznać, ale jakoś to idzie… Gdy spotyka przystojnego dyrektora ogrodu zoologicznego, zaczyna podejrzewać, że może jednak powinna dać sobie szansę na związek. Tylko jak to zrobić w obliczu uciętej ręki, a w końcu i innych elelementów anatomicznych miejscowego ekologa? Czy w ogóle wypada? No i przecież on może być mordercą… czyż nie? Jeżeli chodzi o jej szefa, to on ma głowie dorastające dzieci i piękną żonę o zmiennych humorach. To morderstwo naprawdę zdarzyło się w kiepskim dla niego momencie. Ale sprawę trzeba rozwiązać, a co za tym idzie wleźć z butami w tajemnice środowiska niewielkiego miasteczka pełnego korupcji, dziwnych marzeń, tajemnic pokrętnych i kłamstw dobrotliwych. Tutaj rozpuszczone bogate dzieciaki nie mają nadzoru rodzicielskiego i za wcześnie dorośleją, a co za tym idzie, wciąż poszukują wzorców do naśladowania. Niekoniecznie zgodnych z pokrętną wizją ich ukrytą w głowach rodziców.

Zbrodnia, która zdaje się być aż nazbyt szokująca, pociąga za sobą oczywiście kolejne, a co za tym idzie wybudza z szaf coraz to świeższe szkielety. Święci zostają odarci ze skrzydeł i aureolek, a źli… cóż, zmieniają strony. Neuhaus powoli prowadzi nas coraz głębiej owej skomplikowanej społeczności, w pięknych okolicznościach przyrody. Ale nawet jak jesteście pewni kto zabił, cóż… możecie poczuć się zaskoczeni. Bardziej, lub jeszcze bardziej. Bo u niej winnych jest cała masa, ale ten prawdziwy tak naprawdę ujawnia się na samym końcu. Gdy już zdążymy się przwyczaić do fascynujących osobowości bohaterów i zakochamy się w ich małych dziwacznościach.

Chyba przez to, przez owo życie przepełniające stworzone przez nią osobowości, dziwną, „niemorderczą” idylliczność przyrody… zbrodnia zdaje się być jeszcze większym złym. Ale niekoniecznie ta, którą śledzą nasi policjanci.

Ganiam topniejące płatki śniegu z suszarką, co nie grzeje, a mrozi. Bo tak. Bo nie chcę żeby topniał, odchodził, spływał do morza, które już czeka wzburzone, że coś mu tutaj dostawy płatków mrożonych opóźnia. Marnie mi idzie. Upadające na wciąż rozgrzaną, skonfundowaną ziemię śniegowe światy topnieją. Nie są w stanie się utrzymać dłużej niż przez chwilę. Jakby nie były gotowe. Jakby coś się pomieszało tam na górze, a i pewnie tak całkiem na dole… no i nic z tego nie będzie. A może właśnie tak miało być? Takie było przeznaczenie tych płatków, które teraz usilnie skupiają się w większe zmrożone grudki, by tylko odchodzić w gromadzie, by stać się światami podwodnymi? Może na dnie morza znowu będą sobą?

A może to tylko próbka zimowej mocy, bo mrozy dopiero mają nadejść, więc dobrze by było jednak dokupić kilka par grubszych skarpet? I w końcu wyleczyć to przeziębienie, co się tak człeka trzyma, w zatokach urządziło sobie kilka ringów bokserkich, saunę i dwa baseny o wymiarach olimpijskich…


Bo tak naprawdę, to czy wiemy co się dzieje w naszych głowach? Tyle tam pustych przestrzeni do wynajęcia, owych komórek mózgowych, z których nikt nie korzysta… znaczy się wypadałoaby uznać, że to ja, ale cóż tam, nieważne. Można je wynająć. Temu na rower komóreczkę, tamtemu na weki a temu na ziemniaki. Temu na sprawnie działający system destylacyjny, a tamtemu na tajna drukarnię… znaczy nie taką tajną, a i nie taką drukarnię, bo przecież mamy kapitalizm całkowity, ale nikt mu o tym nie powiedział, więc niech sobie żyje w ułudzie.

Wyspa raczej chyba się nie pogniewa, jak owe przestrzenie, w których wiatr hula się usprawni? A może jednak ona już coś wykombinowała? Może tak naprawdę w owej fanatycznej miłości udostępniłam jej siebie na wieczne innym myślom wynajmowanie? Któż to może wiedzieć. Co jak co, ale to miejsce nie jest zwyczajnie dziwnym i niesamowitym miejscem, to jest MIEJSCE, które zdaje się wymagać specjalnej czcionki i własnej definicji w Wikipedii.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.