„Jeżeli jeszcze nie wszyscy wiedzieli, a zapewne było takich wiele, choć raczej wydawało się im, że wiedzą… ale sami wiecie jak to jest. Człek nie myśli, nie czyta, nie zna, ale pewien jest, iż wie o co chodzi, z czym i po kim, kogo skopał szklany pantofelek, a kto jednak wysrał jabłuszko i w ten sposób olał księcia… a z owej kupki wyrosła jabłonka, na której zawisła wędzonka… A potem żyli długo i szczęśliwie, serio, bo mimo iż tyle było w nich różnic, to przecież mogli!
No o strach chodzi. Strach, którego Wiedźma Wrona miała w sobie wiele, aż się uszami jej wylewał, dudnił w niej, bulgotał, opozycję partyjną tworzył co do całej innej zawartości jej postaci, światy równoległe, misternie tkane gwiazdozbiory i siły odśrodkowej deprawacji. Czasem niektórym się wydawało, że to on napędza ją całą, a nie te wszelkie zdania, literki, szelesty stron i okładki. Z drugiej strony, czy można być pewnym owego spójnego czegokolwiek, jeżeli o nią chodzi? Czegokolwiek poza tym, że Wiedźma panicznie bała się telewizorów!!! Ściśle i profesorsko wierzyła w to, że tworzone przez nie czarne dziury wciągają niepokornych i zapatrzonych, a co gorsza nocą, gdy już nikt w nie nie patrzy wypuszczają zmodyfikowane, zmutowane, dziwnie nie pasujące pod łóżko… potwory!!!
Dlatego w Sklepiku z Niepotrzebnymi, mimo iż przyjmowali wszystko, mimo że doprawdy mieli cokolwiek i nigdy nie wybrzydzali, mimo… no po prostu zmian wszelkich fal, ciągów, aktorów nie gadających, aktorów gadających, pulsowań, kolorów, efektów i sposobów przerzucania tego na obglądaczy… zmieniały się często. Od owych wielkich pudeł bez kokardek, ale za to z dzierganą lub koronkową serweteczką na górze, bukiecikiem sztucznych fiołków i szkalnym pieskiem, po płaskie coś, co doprawdy wygląda niesamowicie do powieszenia na ścianie zamiast okna… Telewizorów na widoku nie było. Ktoś mówił, że mają swój apartament w podziemiach pod Kominem, ale nikt tego nie sprawdzał. Nawet jeżeli były dostawy… same widać, widocznie z nieostrym obrazem sobie radziły.
Bynajmniej Wiedźma Wrona bała się ich jednoznacznie i pewnie! Ale w Jul musiała obejrzeć, a dokładnie opisując jej funkcje życiowe, raczej wysłuchać pewnych opowieści. Opowieści łzawie ckliwych, do których jej rozbita przez bombkowe kulistości osobowość zewnętrzna rechotała całkiem obrzydliwie. Owych opowieści nutki skomplikowanie istoty w niej poruszające. A wszystko po to, by mógł ją dopaść Spirit i wyobracać! Zwyczajnie naznaczyć, poruszyć nutą, co nie umiała w ogóle grać w orkiestrze i jakoś tak, naturalnie coś poczuć.
Siedziała więc pod choinką, bardzo malutką i bardzo dziwniutką, ową ostatnią, której nikt nei chciał, bo czubków miała dwa lub i trzy, a kształt lekko skrzywionego ogólnie walenia… Cóż do tej Chatki po prostu była idealna! … więc siedziała, rozbijała się w bombkach, rechotała w marcepanie i pozwalała Spiritowi robić to, co musiał…”
(„Slepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Carska manierka” – … i się toczą opowieści. Głównie o Stormie. O przeszłości, poszukiwaniach siebie i czegoś więcej. O przeszłości, w której winna wygrywać wyłącznie dobroć, a nie wygrywa, o bytach ponadczasowych, o tajemnicach, które wpłynęły na naszą teraźniejszość… Większość uważa, że za słabo, za bardzo rozwlekle, że jakoś tak nie do końca, a niektóre znowu aż nazbyt do końca. I mają rację. Czegoś w tych miniaturkach brakuje. Coś jakby zapomniało o sobie opowiedzieć, ale może owo COŚ się jeszcze objawi? A może nie? Nie wiem, ale jako czytadło o przeszłości sprawdza się Pilipiuk. Jako pięknie wydana książka zarazem też!
Opowiadań jest niewiele, ich bohaterowie oczywiście znani… no może poza „Rehabilitacją Kolumba”, która coś mi przypomina… to Storm i Skórzewski w różnym stopniu zdarcia. A ich znacie. Warto spojrzeć w ich przeszłość, ale gdy jedno opowiadanie zachwyca, naprawdę jest pełne, dopracowane, tak pozostałe zdają się być wyłącznie mgnieniem, błyskiem, jakąś myślą, którą powinno się dokończyć. A z drugiej strony gdyby były dokończone, może nie czułabym presji, by samej to zrobić…
… z Pilipiukiem jest tak, że się go lubi albo nie. Jak nie, to się nie czyta, a jak tak, to ma swoje ulubione momenty. Ale najważniejsze dla mnie za każdym razem są owe momenty z przeszłości, wydarzenia, stany historyczne, archeologiczne, myśli naukowe, które pchają moją zmaltretowaną współczesnością osobowość mózgową, by zwyczajnie dalej się rozwijała. I za to go lubię!
Wyciszyła się Wyspa, jakby w końcu serio i ona miała dosyć owego wiania! Bo jak długo można? Ostatnio zdaje się dzień w dzień wyją, dują, lujki i lulki palą, mlaszcząc i pierdząc po duszach potępionych nie do końca na mokrej trawiastości zjeżdżają… niczym na sankach. Dobrze natartych, takich, które i po żwirze i po murze zdają się niczym po maśle klarowanym pędzić! Bo przecież może i śniegu nie ma, ale jakoś ową całą świąteczność należy wykorzystać. Przecież się zmarnuje, no i co wtedy? A może jednak wyłapać ją, mokrą i dziwnie z wilgotności ciepłej ociężałą jakoś tak wyłapać z dookolności Wyspy i w weki zapakować. Tak na przyszły rok?
A może jednak spadnie w końcu śnieg, bo na razie to się ino deszcze marnują, no a wtedy po prostu świąteczność wróci? Tak na chwilę, tak poza kolejnością się wepchnie do noworoczności i jakoś tak zaszaleje? Przywróci bombkowe rozbicia, łańcuchy i z wygolonych aniołków włos…
… bo i dlaczego nie? Przecież można się świętolić kiedy się chce, czyż nie? Kto mi zabroni? No kto? Kto zobaczy od środka we mnie ową świąteczność zmagazynowaną na owo misternie tkane, oczekiwane POTEM? Na zaśnieżone okoliczności Wyspowej przyrody. Owe miękkie spadki, pułapki nagle bez kolców, róże w miękkości swojej urody na zawsze, a przynajmniej do odwilży, zatrzymane. Na wszystko to, co bez śniegu wygląda ostro i chropowato, by było łagodnie bujne, rubensowskie, a nawet grubaśno przywalające… topniejące jak się tylko uśmiechnąć i chuchnąć…
Chyba pierwsza nasza zima tak strasznie ciepła. Tak bardzo wietrznie-deszczowa, tak dziwnie równikowa, a nie nasza. Mówią, że było tak jakieś czterdzieści lat temu, ale ja nie mogę tego pamiętać… bo choć człekowi zdawać się może, że istniał zawsze, to jednak… całkowicie mnie wtedy przecież nie było!