„I Pstryknęła Wiedźma Wrona Pożarta…
… w dwa palce, złożone,
klucz wrzucony w morze…
Złączonych nie rozłączysz,
choć się starasz okrutny boże.
I Pstryknęła Widźma Wrona Pożarta, palcami lekko opornymi, lekko wilgotnymi, Palec Wskazujący zsunął się raptownie, szeleszcząc skórę, uderzając boleśnie o poduszeczkę Kciuka. Zsunął się z powiewem i żarem odgłosu, który sprawił, że coś się obudziło. Coś się poruszyło w jałowych trzewiach. Coś zaczęło oddychać, marzyć i znowu śnić… Coś postanowiło, że nie zostawi tego wszystkiego tak, jak jest, ale zmieni w to, czym nie jest. I choć nikt właściwie owego Pstryknięcia nie usłyszał, nikt nie dojrzał tej jakże malutkiej chwili, w której można było jeszcze wszystko zatrzymać, to konsekwencje poczuje każdy.
Teraz, czy później, a może już po wszystkim?
Pociera Wiedźma Wrona dłonią o dłonie, zastanawiając się jak bardzi jest szcześliwa, że ma je dwie. Jakże to doskonała liczba dłoni przypadających na jedną Wiedźmę. Może i niewielkie są, może i dziwnie czasem samoistnie napędzane, do pędzli się lepiące, garniące do kamieni, ale przecież czemu nie… Mały Palec i Ten Kolejny, Środkowy i Wskazujący, oraz Kciuk, w którym drzemią niewyczerpane moce. Na poznaczonej gwiazdkami powierzchni jego poduszeczki śpią wszelkie runy. Ogham rozpostarł się zaś na opuzku, zdolny naznaczyć każdą powierzchnię. W dłoniach śpia magia. Nie tylko w palcach, zdolnych tak wiele, nie tylko w sile i dziwnej skłonności do chwytania, czy zdzielania, ale przede wszystkim w owej skórze, która opisuje Jaśminowe Milczące Światy.
I Pstryknęła Wiedźma Wrona Pożarta…
Ciało Chowańca Wiedźmy wyrwało się ze snu i ponownie przebiło sufit, Przestrzeń Nissenowo-Trollowego Zamieszkania, a w końcu i dach. Ale chrapanie efektem motyla umilkło, więc Wiedźma spokojnie, jakby wykonywała to nie po raz pierwszy w życiu, wyciągnęła drugą dłoń i złapała za sznureczek, który zapobiegliwie przyczepiono do jego nogi. Powoli, mało dyskretnie pociągany Chowaniec, wracał. Powoli pokonywał kolejne pasma chmur, karmił się wszelaką błękitnością, zdzierał kurz z zagubionych obłoczków, z owych zwykle kryjących się pod niebiańskimi sofami i kanapami… łatwo okupującymi miejsca niewidzialne. Powoli wracał do domu. Przez konary miejsc naddrzewnych, poprzez korony drzew i wszelką niskopienność, wciągany po ścianie powrócił przez wybity w dachu otwór do łóżka. Gdy go nie było, na wielkich zawiasach trolle zamontowały drzwiczki dla kota, ot na wszelki wypadek, w końcu Chowaniec ma to do siebie, że chrapie nieustannie… nowenny grdyczące wyszeptuje strunami małogłosowymi i wyśpiewuje hejnały na dwie opłucne, wątróbkę i wszelaką przestrzeń międzyżebrową…
Miłych lotów!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Rajski domek” – … a w powieściach ważne są budynki. Łączą nas jakoś ściany i dachy, otwierają na innych okna, wypuszczają w świat drzwi. Niczym swoiste macice ochraniają, ale też pozwalają się rozwijać, bezpiecznie. Ta powieść, wydana wcześniej pod tytułem: „Pensjonat na wzgórzu”, przenosi nas w okoliczności wymarzone dla wielu. Niewielki pensjonat, lekko nadgryziona cierpieniem rodzina, która jednak mimo wszystko trzyma się razem. Ojciec i trzy córki o wyrazistych osobowościach, nie najmłodsze już, świadome tego, że świat do hojnie darowanych kolców sporadycznie rzuca płatki róż… I choć najważniejsza jest tutaj najstarsza z sióstr, historia jej miłości, jej dotychczasowych potknięć, to jednak wszystko zamyka się w opowieści o wybaczaniu. O stawianiu kolejnego kroku, choć trzeba było podnieść się po poprzednich, o wystawianiu twarzy na nowe promienie słońca, choć tak naprawdę niebo wciąż zasnuwają burzowe chmury…
… ale jeżeli wydaje się wam, że to smutna opowieść, to nic bardziej mylnego. To przesympatyczna, przepełniona dowcipem opowieść z małego zakątka Anglii. Pełna specyficznej powolności, porządku wyznaczanego porami roku, wybitnych ludzkich charakterów. Prawdziwych ludzi, którym przytrafiło się… życie. Życie, z którym nie zawsze dali sobie radę…
Jakby nie patrzeć mamy grudzień. Na zewnątrz ciemności zmywają wszystko w okolicach obiadu, wiatr igra sobie z prawami mniejszej i większej natury, a na placach i przed domami stanęły choinki. Mimo iż bez korzeni, to dumnie wyrastają opierając się na betonowych płytach. Maciupkie drobinki światełek porozrzucanych to tu to tam, to gdzieś całkiem indziej poruszają się niczym szalone świetliki… takie do pogapiły się strasznie, pogubiły mapy, a na dodatek coś tam wypiły przed lotem.
Jest coś takiego w tych lampeczkach. Coś hipnotyzującego, udowadniającego, że przecież świąteczność, to doprawdy ich własna, zaskakująca specyfika. Co rusz człek się natyka na Mikołaja o mniej lub bardziej buntowniczej twarzy, tudzież mniej lub bardziej rozmytej… Wyspa, to w końcu ciągłe zmagania się natury z samą sobą! Są nawet renifery z czerwonymi nosami, choć wsadzanie im kabelka w… uważam za dość drastyczny rytuał. Ale może im odpowiada?
Skradam się pomiędzy domami, bo nawet mimo obciążenia kamieniami wiater wyrywa mnie do tańca. Oj opieram się, nie jestem łatwa, więc mnie popycha, kopie w dupsko, strzela pod kolanami, jakoś taki mało pieszczotliwy jest, się przyznam, doprawdy mało pieszczotliwy. Mógłby przecież wyrwać podstarzałe dziewczę delikatniej, no napiąć muskuły i poderwać ją ponad kałużaną ścieżkę. Ot tak troszkę do góry, niezbyt wielce, pieszczotliwie unieść i zakręcić nią… a potem poczekać aż pawia wyrzuci z siebie i wrzeszczeć przestanie.
Może bym się wtedy do wietrznego tańca przekonała? Bo jak na razie, to NEJ TAK!!! Jak mnie poprzesuwał po cmentarnej, żwirkiem ochrzczonej szczodrze ścieżynce, to aż mi coś w pośladkach strzeliło!