Pan Tealight i Wiedźmie Ćpanie…

„To nawet nie był jeszcze świt.

Właściwie i oficjalnie, butne i zadufane w sobie, zapatrzone w ową pozłotę słońce nie do końca uznało, że zaoferowane mu dotąd ptasie trele spełniają wszelkie warunki, by nastało, a wraz z nim dzień. Nie miało zamiaru wystawiać zza węgła ziemi swojego odstręczająco żarzącego się ryja, nim nie dostanie więcej. Więcej nut, więcej treli, więcej czołobitnych podśpiewywanek i odstręczająco żarliwych, zaplutych modłów o nowy dzień i odejście mroku.

Więcej i więcej!

Chmury co prawda lekko podświetlone sprawiały wrażenie zbyt zużytych pań do wynajęcia, ale kto by nie był po takiej nocy? Nocy pełnej zbyt gorących ruchów i nazbyt palących podniet, myśli. Przemykające się po jeszcze ciemnym nieboskłonie chmury, w dziwnych kształtach i rozmazaniach, barwę mają bardziej w tonie rozmytego pawia, niż czegoś nazbyt intrygującego. Drzew nawet nie wyrywają z mroku, kształtów nie rozpraszają, cieni nie budzą, oj zajęte chmury tylko sobą, kłócą się, marudzą i o noc dobrą proszą. W końcu świat jeszcze spał. Koguty i kury, psy i koty, niekoniecznie ze sobą, ot jak kto padł w końcu…

Ale w Chatce Wiedźmy zdało się jakieś poruszenie. Wszelkie śledzące ją oczy i uszy, nosy i inne kawałki ludzkiej bardziej lub mniej, wścibskiej cielesności, nie zauważyły jednak nic. Nie doniosły nikomu, więc może się tylko zdawało? Wstrząsajace murami regularne chrapanie, mlaskanie, gulgoty i coś na kształt cieżarówki na wybojach, ze sflaczałymi oponami, wiozącej stado zakatarzonych nimf szuwarkowo-bagiennych przed liposukcją, wciąż pobrzmiewało sobie radośnie.

Ona nie spała. Wiedziała dobrze, że nadchodzi ten moment. Ta chwila… Wypełzła dziwnie trzeszcząc ze swojego barłogu, otrzepała się ze stron i zlizała zdania z warg. Wstrząsana protestującymi, nie wybudzonymi jeszcze z niebytu stawami, skrzypiąc zaspanymi kośćmi podkradła się do drzwi. Powoli wysunęła rękę i pomacała Zewnętrze, a ono się odmacało i dało zgodę. Wtedy dziwnie radosnym, nieekonomicznie rozentuzjazmowanym ruchem Chatka się rozwarła na całej swojej długości.

Na srebrzysto-drewnianym progu smętnie zwisała Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki i ćpała zimno. Wszystkimi porami, stronami, okładkami i końcówkami wciągała je w siebie. Przepocone wartości magiczne chłodniały w owej jedynej chwili względnej żywotności. Siorbała je, wciągała mlaskając, wciskała i wpychała w siebie, aż drobinki wody na jej skórze pokryły się malutki, kryształowymi sopelkami, a oczy przysłoniła warstw szronu dziaranego w paprocie, płatki i kwiaty…

… na chwilę, tak by nikt nie zauważył, na chwilę…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Ryzykowny układ” – jak rany fantastycznie i bez nastolatków i bez seksu? Da się? A da się!!! Jak się okazuje istnieje literatura, w której nikt się nie przymila, świata nie ratuje, seksu na każdej stronie nie uprawia, z własnymi cyckami nie wdaje się w dysputy, a na dodatek nie ma nastu lat. Gorzej, właściwie to ma pod trzydziestkę, a to drugie prawie czterdzieści! No dinozaury czyż nie? Ale czasem tylko taka opcja jest możliwa, gdyw grę wchodzą ciemne moce, Londyn pełen Elfów i magów, siły nieujarzmione i niewielkie błędy przeszłości.

Oj tak Pete i Jack się znają. Dokładnie młodziutka i zadurzona Petunia niegdyś dała się wciągnąć w pewien rytuał i od ponad dziesięciu lat myślała, że on nie żyje, ale wiecie, ej te błędy młodości! Któż z nas ich nie popełniał, a kto jest przed? Mniejsza, on żyje, znowu razem stają na drodze, a w tle ktoś porywa dzieci i wyrywa im gałki oczne… pewno smakosz jakowyś?

Kittredge ofiaruje nam z jednej strony mroczną, lekko gotycką, lekko urban fantasy, lekko kryminalną wycieczkę po Londynie, a dokładnie głównie cmentarze. Do tego dość zadziorna para, świat, co nie jest taki jak się zdaje i całkiem niezłe skrzydlate siły, które nie odpuszczają! Warto!

Słonko daje popalić. I to dosłownie. Już nie wiem co jest z tą żaróweczką, ale raczej nie jest ekologiczna, bardziej z tych zaprzeszłych co to przepalały się dopiero, gdy świat na chwilę stanął w miejscu. Parzy, pali… nie można się przed nią ukryć. Jakby ktoś zerwał z niej jakąś osłonkę, dostępną do tej pory w czterech pororocznych wersjach kolorystycznych i natężeniowych.

Już nawet nie chodzi o to, że lato… raczej o to, że boli. Żyć nie daje. Pali na swojej drodze co napotka.

Z jednej strony wiadomo słonko potrzebna rzecz, osteoporozę w kościach wypala, ale z drugiej te wszelkie raki… i jak tu znaleźć złoty środek? Jak przetrwać, przeżyć, przeoddychać to lato?

Wyspa wygląda trochę jak nazbyt przyrumieniona. Wody w strumieniach właściwie brak, suchą nogą dookoła świat można obejść, aż nie przystoi, aż jakby wstydliwie nagle wszystko się odkrywa, więc mrużysz oczy, bo chyba nie chcesz widzieć, ale ta wstrętna ciekawość łachoce… korci, nęci i wkurza. Tajemnice tego, co powinno być w głębi. Zakryte, zamotane, zawirowane, zawilgotnione… teraz tak bardzo przeschnięte, dziwnie wołakące choćby o splunięcie, o kroplę potu, by mogły odejść w spokoju od ludzkiej zarazy, kwasu, soli i myśli.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.