„Słowo pragnęło być głoszone. Pragnęło wdzierać się w ciała, rozrywać dusze, a potem z owych puzzli, dość nierównych, przycinanych skalpelem o kościanej rączce, tworzyć je od nowa, na swoje podobieństwo.
W końcu było Słowem! A ono stało się ciałem.
Słowo domagało się ksiąg i czołobitności, bogobojnych drżących w ekscytacji, gdy tylko musnęło ich usta. Tłumów. Ciał wyposażonych w otwory zdolne je artykułować w odpowiedniej tonacji. Strachu, zwanego respektem i dobrą wolą. Owych pięknie, artystycznie przerażonych, gdy używano Go nie tak, jak Ono pragnęło być używane. Dziwnie drżących, jakże nieczysto reagujących, gdy zbliżali się ci noszący Je w sobie i na sobie, pełne Go w rozszerzonych porach skóry i otłuszczonych włosach, w owych oczach, ślepych na wszystko inne.
Wytrzebionych z siebie samych.
Tańczących w rytm nut, które nigdy nie zostały wyśpiewane, zagubione w puentach i podeptanych palcach. Nut nigdy nie pirueconych, nie młynkowanych, nie wybijających się w górę, drżących z niepewnego zaufania, iż ktoś może ich jednak nie złapać… bo przecież wszystko może.
Słowo miało jednakowoż problem, a była nim Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki. Na same słowa jej imienia, Słowu zdało się, że będzie łatwo. Że po prostu wejdzie, wniknie, jak trzeba będzie przmeocą przejmie ciało. Wedrze się w każdy otwór, zgwałci dla większej Prawdy przecież… przecież to wszystko na dobre pójdzie, przecież jakże Słowo mogłoby mieć złe zamierzenie? Przecież ma w sobie idee i religie i ma w sobie dobro i wizję piękna i świata pełnego rozmytych kucyków pony, wesołych tęcz i cukiereczków… Oferta doprawdy pewna, a i oprocentowanie cudowne! Tosz to tylko i aż zarazem… Słowo.
Ale za pierwszym razem ona tylko patrzyła. Chcieli by powiedzieć, że spoglądała niczym dziwnie wyrośnięte w dorosłego wciąż dziecko, dziwacznie niewinne, a jednak stanowcze. Przerażone, ale gotowe… Może zagubione w codzienności, może jednak zacofane, ale czy do końca? Na prawdę? Patrzyła na tych co nieśli Słowo dziwnie, jakby zawiedziona tym, co stoi na jej progu. Potem odmówiła. Zabarykadowała się i nie chciała wpuścić. Zresztą, gdy rzuciła w nich swoim Słowem, oni poczuli się nadzy. Samotni dziwnie, gdy owo jej Słowo wybrzmiało, uleciało w niebo, zrecyclingowało się pośród świergotu ptaków i szumu drzew, skąpało się w wysokich grzywach fal by w końcu rozbić się o wilgotne kamienie. Ale to trwało tylko chwilę. Zbyt krótką by zmyć owo pierwsze, wpojone w ich żył Słowo. Zresztą nie wierzyli, że mogliby żyć bez niego. W końcu Ono było ich Początkiem i Końcem, który tak przerażał, rozgraniczeniem miedzy Prawdą a Kłamstwem, Złem a Dobrem…
Wiedzieli co muszą zrobić. Zabić jakiś ten niepokój, swędzenie pod łopatką, dziwne rozprężenie w lędźwiach, które czuli od owego dnia, gdy Wiedźmie Słowo ich pogłaskało. Musieli być sprytni. Musieli wygrać… dlatego teraz podkradali się cichaczem i stukali w każde drzwi i okna. Podkładali broszury gdzie się dało, stroili się w mniej wyjaśniające szaty i pragnęli by owo ich Słowo wybrzmiało w niej. By z niej uczyniło swojego nosiciela… choć nie wiedzieli, dlaczego tak bardzu Mu na tym zależy. Tak bardzo tego pragnie. Przecież ona się nie sprzeciwiła, ona tylko powiedziała, że nie chce go w sobie. Zadecydowała… Ale nie miała prawa! Przecież nie może odmówić tak dobremu, mądremu, prostującemu wszystkie ścieżki, oczyszczającemu z cierni i kolców, botoksującemu życie Słowu?
A może jednak istnieje…
Nie, nie myśleć.
Karmić Słowem.
Wiedzieli co muszą zrobić.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Na szafocie” – piękna, cudowna, drobnoziarnista, szczegółowa, wdzierająca się w przeszłość… ekscytacja!
Powieść Mantel, środkowa z trylogii o Thomasie Cromwellu, to dyskretna podróż w przeszłość. To podążanie w fałdach szaty człowieka tak wpływowego, tak potężnego, tak niejednolitego, iż zbyt wielu… go pomija.
Ale nie ona! Dla niej to on jest owym pniem, od któego odchodzą ci, którym ostatnio i literatura i kinematografia oddały tak wiele miejsca. Henrykowi VIII i jego żonom. Owym czasom przemian, Króla stającego się namaszczonym, drugim po Bogu, wszystkowiedzącym… i tym, którzy mu doradzali. Autorka wybrała jednak kogoś innego. Nie Henryka, nie Annę, czy też którąś z owych jakże lgnących do władczości kobiet… ona wzięła sobie Thomasa. Zwykłego człowieka. I oddała mu siebie. Swoje słowa, badania, czas. Życie. Oddała siebie, by pokazać jego. Fascynującego. Całego i pełnego.
Hilary Mantel nie pisze ni w sposób łatwy ni przyjemny. Nie babra się skandalikami, ona jest Thomasem Cromwellem. Bacznie obserwująca, widząca najmniejszy okruch i pozłacany guz na szacie. Ona jest tam w owej przeszłości, jest i myszą wciśniętą w bogate suknie i małym pieskiem. Jest oczyma… uszami i nosem. Przebogatą, drobiazgową wycieczką w tamten czas. Piękną, oszałamiającą, a jednak dla wielu zbyt pewnie nudną, by się w nią zagłębić.
Dla mnie… OTO JEST PISANIE!!!
Skandaliki… wraz z malejącą liczbą turyścizny na metr kwadratowy Wyspy zmieniają się i skandaliki. Bo tutaj karetka sporadycznie miga sobie światełkiem. Tylko w sezonie trzeba ratować tych, co przecenili swoje siły, nie docenili natury i potężnej zachłanności fal, tudzież nie poznali się na nowomodnych promieniach słonecznych…
… teraz znowu świat cichnie. Jest tylko głosny naturalnie, w owych ptasich kłótniach, szumie drzew, falach toczących dysputy i wyścigi, kto pierwszy do brzegu, a kto najwięcej chełbi uniesie?
Gdaczących Tubylców codzienności.
Gdy nie ma Turyścizny, jakoś tak mniej owych dziwaczności. Ot gik amo znowu na topie, bo nie każdy jest w stanie wytrzymać ów napór natury, poddać się jej, jakoś wygiąć, może i pokłonić…
Tej ciszy zwyczajności, w której pobrzmiewa tyle dźwięków.
Bo czasem lepiej uciec, a za skandal mieć sekcję jeża… lepiej zamknąć drzwi, nie wpuszczać celebrytów i nowości, bo i tak wszystko sprowadza się do wody, powietrza, ognia i prądu, czystej łazienki i prysznica po gorącym dniu.