„Właściwie tajemniczość jako taka, szeptana, duszona w sobie, niby tam jakże pożądliwie dająca osobie ją noszącą w sobie jakąś władzę nad innymi, owym znanym tekstem/zaklęciem: ja coś wiem, ale ci nie powiem… w wiedźmostwie być zwyczajnie musiała. Po prostu lepiej ludzi nie straszyć, nadto. Znaczy lekkie drżenie, siekierka, kreda biegnąca po tablicy, szklany krzyk myjącego okna… wszystko w umiarze i elegancko… Ale ten Sekret Wiedźmy Wrony był tak bardzo dowcipny, tak porażająco pokrętny, tak chorobliwie niewyobrażalny, że musiał w końcu wyleźć na światło dzienne i zatańczyć hołubca w drewniakach, podkutych, na kamiennym murku, zagłębionym w rezonujące pudło.
Innej opcji nie było.
I dlatego Wielkie SzpiegOko pobiegło za Wiedźmą. No dobrze, gwoli ścisłości w akcie biologii owego bytu – ono ma niby takie nóżki, co nie i nie toczy się ino biegnie. Są też w opcji ze skrzydełkami, ale nadto drogie i wypasione, karmić trzeba, bulić trzeba, na stanie w Sklepiku było ino to nibynóżkowe! Biegło i biegło więc ono, raz się podtoczyło, potem zderzyło z rowerzystą, którego pożarło ze smakiem, razem ze szprychami, zagryzając pedałem… dietę trzeba utrzymać, drugi pedał na potem w papierek i już! Przełoży się oponką, mózgową oczywista! No więc darło w te pędy za Wiedźmą Wroną Pożartą Przez Książki – znowu na odwyku od stron – bo przecież o coś musiało chodzić w tym jej jakże oficjalnym skradaniu się.
Gdy szła ulicą, z asfaltu wyłaziły wszelkie chwasty i pozowały na oranżeryjne damy, gdy przechodziła przez pola, te jak szalone najpierw wybuchały fioletem szczypiorów, potem żółcienią rzepaku, by w końcu wyzłocić się ciężkimi kłosami… a gdy przełaziła przez płotki, te ostrzyły strzechy i bardzo mocno starały się ją powstrzymać, ale nie udawało im się. Ona szła dalej. Czasem się potykała, dwa razy plaskaczem wyrżnęła w glebę, raz zaliczyła kępę pokrzyw potem wesele u ostów, strasznie lubią się przytulać… a na koniec, jak najzwyklejszy ciućmok wywaliła się na prostej, przez nikogo nie uczęszczanej drodze. I była na miejscu.
Miejsce leżało za niewielkim, białym domkiem ze srebrnymi dachówkami, i dziwnymi okuciami, z balkonem zwróconym w stronę skalistego wybrzeża, dość nisko kłaniającego się morzu. Nie było tutaj zbyt wiele drzew, poza dwoma karłowatymi dębami, za to były skały poznaczone żółtością, zielonkowatością i srebrzystością porostów. Były chaszcze i krzaki, ale dziwnie wolały się nie zbliżać do dziwnie regularnego pastwiska. Pastwiska, na którym pasł się Jednorożec?
Jednorożec i Wiedźma? To trochę niemożliwe, nie ta Wiedźma, nie nigdy! Ale ku prawdzie, czego Oko nie widziało, tego jego bliźniak Ucho nie usłyszy, nieprawdaż? Przetarło więc sobie soczewkę, załzawiło się strasznie przy tym, bo odnóża umorusane i nie zobaczyło dziwnego uśmiechu spływającego z wiedźmich ust, ruchu ręką, szelstu dębowych srobinek i tańcu traw… nie zobaczyło Wiedźmy dotykającej srebrzysto-białej sierści i kity wirującej niby wściekły wiatrak…
… a potem było już tylko pastwisko i biały koń. Może biekszy niż inne, może i bardziej kształtny i wyczesany, ale tylko KOŃ. Nie było Wiedźmy, ni połamanej trawy, nie było nikogo, tylko załzawione Oko, któe całkiem nie pamiętało, po co tu przylazło. I z której głowy wyszło… i dlaczego tak naprawdę jest samo, nie do pary…
… ale tak to jest, jak się gdzieś lezie bez mózgu!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Sasha” – gigantyczne zaskoczenie! Po pierwsze to wydawnictwo nie wydaje fantastycznych epopei, po drugie wiecie, jak coś przyrównują do Gry o tron, to w butach umarł – betonowych!
Ale okazuje się, że nie. Jak najbardziej epos. Powieść polityczna, walka o tożsamość społeczności chrakteryzującej się poczuciem honoru, wartościami wyższymi i pięknem własnej kultury… po drugiej stronie ów potężny byt, który zwyczajnie chce tylko pogan zmiażdżyć, bo tosz to POGANIE! Łączy ich osoba księżniczki oddanej w służbę mistrzowi. Fascynującej, odważnej, choć przecież nie pozbawionej wad. Tej, która dość szybko zrozumiała, że sukienki i herbatki, to nie dla niej… ale czy wykorzystywana przez obydwie strony odnajdzie swoje własne miejsce?
Pierwszy tom serii: „Próba krwi i stali” przenosi nas w świat, który z chęcią poznacie. Świat rycerskości, ale i zwykłych machlojek, dbania tylko o swój interes, ale też tych, którzy zdolni są się poświęcić. To nie jest łatwa lektura do poduszki, to wszechświat, w który musicie wejść, często zerkać na mapę, nie dać się zwieść i naprawdę pozwolić się wciągnąć. Musicie opowiedzieć się po którejś ze stron i podjąć pewne decyzje… To zwyczajnie naprawdę dobre fantasy!
Na poboczach czarnych, asfaltowych dróg Wyspy stoją małe budki. Właściwie nigdy nie wiadomo co się w nich znajdzie. W jednych są tylko jabłka i młode ziemniaki, w innych czereśnie, jagody… w tamtej mienią się kolorami bukiety, a wcześniej można było kupić sadzonki… Wystarczy wrzucić odliczoną walutę do zamkniętej szkatułki lub pudełka i natura może być twoja.
Ale trafiają się też budki mniej żywieniowe. Takie z kamiennymi trollami, które za kilka koron podejmą się strzec twego domu, lub ze skrzatami, których posiwiałe brody naznaczają okolicę. Można trafić na budkę, gdzie ktoś postanowił zwyczajnie oddać to, co już mu niepotrzebne i na taką, gdzie odważnie, a może jednak depseracko, artysta obciachał ceny i chce pozbyć się swoich dzieł…
Są też takie budki, lub stoliki, których nie widzisz zwyczajnie zdążając do jakiegoś, zapisanego w oczach celu… które przemykają pomiędzy znajomymi kształtami, zdają się być kompletnie niewidzialne, wtapiają się w otoczenie, mamiąc cię rozrośniętą plantacją pokrzyw, w którą naprawdę nie chcesz się wtarabanić.
Ale gdy czujesz, że coś ci umyka, że czegoś potrzebujesz, że coś musi się stać możliwe już, teraz, nie w przyszłości, ale w tym momencie, w tej chwili… cóż, za kilka koron w takich miejscach możesz nabyć spełnienie. Czar na przyśpieszenie marzeń, zaklęcie umożliwiające szybsze dotarcie do celu, albo też coś, co umniejszy rozrastajace się, bolące myślenie… bo czasem gdy szukasz, nie znajdujesz, ale gdy one szukają, zawsze wiedzą gdzie jesteś!