„Pan Barnet był niskim mężczyzną o szczerej, okrągłej twarzy i dziwnie spokojnych, błękitnych oczach pod równiutkimi brwiami. Miał krótkie, przeraźliwie jasne włoski pod garnek trefione i odstające, słonikowe uszy. Kartoflowaty nosek, choć spory, nie przykrywał zawsze radośnie rozwartych, różowiutkich błyszczących usteczek, ani równych ząbków o perełkowym, choc ostrym połysku. Do tego krótka szyja, lekko pulchne ciało… zero zarostu, a wszystko odziane w nadzwyczaj pięknie skrojony, ciemny garnitur, lakierki, do tego teczka i niewielki pejczyk w drugiej ręce. Cóż, mógł być naprawdę tylko sobą, człowiekiem od wszelkich problemów. Jedynym w swoim rodzaju, zawsze spokojnym i grzecznym, nadzwyczaj też milczącym, aczkolwiek nikt dokładnie nie wiedział, co to za rodzaj…
Dobitnie wskazywał na to niewielki, zielony miś w klapie marynarki. Który, dość nadmiernie radośnie i entuzjastycznie, machał swoją srebrną kosą w stronę dziwnie zaniepokojonego Pana Tealighta.
Nie żeby były jakieś problemy, nie w ogóle. Panujemy nad wszystkim jak zawsze!!! Nie ma sprawy…
Oj ot zwyczajnie wypadek przy pracy, zdarzył się i tyle. Tyż ma prawo do narodzin, choć może nie zawsze każdy chce go gościć w rodzinie. Taki to los wypadków… Każdemu może się trafić. To tylko wskaźnik, że nam to się jeszcze w ogóle chce cokolwiek robić, a nie tylko siedzieć i palić dziewice! Oj rzućcie kamieniem wy obrzydliwie sprawiedliwi, co to nigdy – AŁA!!! I tak wam nie wierzę, zresztą doprawdy trudno wierzyć, by taki akurat koniec miały na myśli Wiedźmy z Pieca, gdy chciały sobie dorobić wystawiając stoisko z Ljimonjiadą. Przecież to całkiem nieprofesjonalnie, całkiem niepowtrzebnie, całkiem tak zaprzeczając zyskowi. Ot taka tam mała była sobie przedsiębiorczość. No z duszą, sercem, a nawet i innymi częściami zapasowymi. Problem w tym, że jakoś tak w połowie komuś się coś przypomniało, komuś się odzapomniało, ale zwyczajnie milczał, angle zaczopowany strachem… i teraz pozostało tylko posprzątać. Nikt w końcu nie lubi walających się szczątek, no nawet takich znajomie ludzkich, po drodze. Tutaj uszko, tutaj grzechoczą ząbki, a tam znowu dłonie dobrały się w nowe pary i bawią się w wyścig w workach. Stopy odmawiają komentarza, a kadłubki, jak to kadłubki, ot milczą turlając się na głowach to w tą to wewtą. Hipnotyzują owym skrzypieniem, którego dziwnie się każdy spodziewa, a jednak nic nie słyszy… Girlandy splątanych wnętrzności, wszelkie woreczki i sakiewki w odcieniach czerwieni, bordo i szarości rdzawych, tak pięknie zdobiły zielone wiosennie drzewa. Jakby zaniepokoiły się, że nie zdążą do świąt i już teraz zajęły się wystrojem. Niektóre to nawet świeciły… ta dzisiejsza dieta Turyścizny doprawdy woła o pomstę do Bogów!!!
Pan Barnet nawet nie mrugnął, nie mruknął, nie wydał jęku, ani nie wypuścił z trzewi pawia… po prostu zajął się sprawą, a potem zamówił dwie szklaneczki Ljimonjiady. Dla siebie i dla MortMisia. Zmęczyli się.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Syn Cienia” – powieść przygodowa z magicznym tłem. Bohater, to samotny zabójca, czyli zdawałoby się nic nowego. Ale do wyposażenia zalicza nie tylko noże, ale też niewidzialną dziewczynę i pewną umiejętność, która pozwala mu być najlepszy, najbardziej efektywnym mordercą. Oczywiście wszystko zmienia się pewnego dnia. Niby zwykłe zlecenie, zwykłe przecięcie linii życia… tylko co naprawdę zapoczątkuje śmierć starszego pana? Jakie tajemnice skrywa bohater i kim naprawdę jest córka zamordowanego?
Tia wiem, niby już było. Nie szkodzi, bo w powieści Jona Sprunka jest też coś więcej. Owe tajemnice, specyficzny honor, świat, w którym jeszcze wiele jest do odkrycia, wszystko intrygująco się splata. Szkoda tylko, że powieść nie pozwala nam bardziej wtopić się w ten świat. Jakoś w niego naprawdę wkroczyć, rozsmakować się, uwierzyć. Łatwo domyślić się zakończenia, ale przyznam, że ciekawi mnie kolejny tom i na pewno po niego sięgnę, w końcu w grę wkroczyć ma Tamta Strona… a i bohater ma dość spory potencjał. W końcu niektóre z tajemnic, wciąż mogą żyć…
Turyścizna przynosi ze sobą dziwne zapachy. Część z nich jest całkowicie nowa, intryguje, ale też przynosi dziwny niepokój ze sobą. Potem są owe znajome, często takie, od których już od dawna próbuję uciec… i są te zapachy, które wydają się znajome. Jakby od nowa ktoś przewracał strony mojego życia, przywołujące wspomnienia… problem w tym, iż owe niekoniecznie dobre!
Od zapachów trudno uciec. Czasem zdają się podążać za nowym człowiekiem. Dziwnie im nieznajomym, jakby chciały objąć w swoje władanie całkiem inne życie. Odczepić się od tego, co tak boleśnie znajome… Przyczepia się taki smrodek, lub inna woninka i łazi za mną krok w krok. Swoje macki czasem zarzuca na poduszki i koce, czepia się obrazów i ścian, aż w końcu staje się częścią mnie.
Ale czasem pojawia się zapach, który wkurza przeraźliwie… tego trudno do siebie zniechęcić. Dlatego na stole stoi teraz spory bukiet bzów. Każdy oddech przesiąknięty jest ich fioletową wonią. Każdy kęs zdaje się mieć ich kolor i smak. Każde poruszenie wzbudza płatki w szaleńczy taniec, a wtedy one znowu i znowu i znowu ronią aromaty, niczym łzy. Ech! Nos!