Pan Tealight i Wyspa Latająca…

„Zwykle tak silny, napastliwy wiatr, przerażał Wiedźmę Wronę. Chowała się wtedy pod stołem, ściągając tam wszelkie przydatki i udawała żarliwie, że jej nie ma. Wierzyli jej, tak z grzeczności. Trudno nie zauważyć wielkiego pakunku drżącego pomiędzy krzesłami. Ale tym razem było inaczej…

… tym razem Wiedźma Wrona Pożarta poleciała!

Wiatr niedyskretnie sapnął, miażdżąc zielone trawki wyswobodzone spod śniegu, gdy tylko przyszło mu podnieść Wiedźmę, i pomyślał głośno o diecie. Najlepiej takiej, która nie wykluczała odcinania magiczności plaster po plastrze… permanentnej głodówce i dalekich biegach. Z ciężarkami. I kulą u nogi, albo jeszcze lepiej obydwu. Zapakowanej w folię bąbelkową, ku większej potliwości. Potem zabrał się za całą resztę, która nie była już tak wagowo przerażająca.

Odczepiał łódeczki i ściągał je z plaży, podnosił też statki, które schroniły się przed wysokimi falami po tej stronie Wyspy, machał kotwicami i wysupływał spomiędzy odmętów rybki… co było totalnie nielogiczne, nie tylko wtedy, gdy parskały na nie przelatujące obok koty. Psy i starsze panny furkoczące spódnicami, bawiły się razem w komórki do wynajęcia, a dziadkowie o nader wątpliwej higienie ganiali swoje balkoniki i fajki. Drzewa pochylały się w dziwacznym tańcu, aż w końcu udało im się przywołać wiatr i deszcz. Kolorowe domki sortowały się odcieniami, by potem nagle, w blasku Wielkiego Serowego rozsypać się w tęczę. Kamienie tworzyły mandale, buntując się przeciwko prawom grawitacji i ignorując pęta wędzonych ryb. Samochody i dziwne, wątpliwej przydatności stworzenia, mieszały się i wzajemnie obwąchiwały sobie rury wydechowe… znaczy no wiecie, lepiej w pewne sprawy anatomii nie wnikać. Za to płoty, te to dopiero mieszały, by w końcu zorganizować regularną walkę na sztachety. Oczywiście na punkty i w pełni fair play! Uliczki pozwijały się w kokardki, dumne z tego, że w końcu mogą być wymiernym elementem matematyki, a nie tylko prowadzić, gdzie mają prowadzić. Kościoły czuły się trochę oburzone i nader profanum, dopóki nie dorwały ich Podmorskie Dziewoje… i już nikt się nie płonił.

Cała Wyspa latała.

Tak po prostu, zwyczajnie. Kawałek po kawałku, atom po atomie, gałązka za gałązką, kamyk za kamykiem, mieszając się z rzeczkami, przerzucając skałami i porostami. Każdy mógł być z każdym i nikt z nikim. Wszystko wybaczano, ale niczego nie zapominano. Jednak gdy w powietrze wzbiły się tumany pamiątek dla turystów, pozornie śpiące dotąd w magazynach, w powietrzu zamigotało od cekinów, krajek i śnieżnych kul. Plemię Pocztówek i Nielizanych Znaczków weszło za jednym zamachem w związki niezbyt monogamiczne. Banda miśków zaczęła ostro naparzać się z lalkami w niezbyt narodowych strojach i wszelako pozbawionych proporcji, a splątane sieci postanowiły ukradkiem coś złowić wyłącznie dla siebie… i wtedy haczyk na ryby, ten niebieski, z żółciutkimi paseczkami wbił się w pewne pośladki…

I tylko Księżyc nie zwracał na nic uwagi. A może zwracał? Szpiegował wszystko tymi ciemnymi rytami dojrzałego, pleśniowego sera? Kto go tam wie? Nabiał ma zawsze podejrzane kształty i zachowania…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Królowa Zdrajców” – opasłe tomiszcze, na które musiałam trochę poczekać, a które raczej nie wzniosło mnie ponad chmury. Wydaje mi się, że zwyczajnie ta opowieść powinna się już zakończyć. Bo choć okolice zaludniają intrygujące osobowości i stworzenia, to jednak główna bohaterka zdaje się być straszliwie wyblakła… a cała reszta powiela schematy.

Książka na dziś, pachnąca i świeża Wydawnictwo Prószyński i Ska… opowieść prawdziwa, bolesna, podnosząca ciśnienie… Przeczytałam ją od razu, uświadamiając sobie po raz kolejny, że bohater, może być tylko męski.

A kobieta, cóż, jeżeli przetrwała najczystsze zło i doświadczyła cierpienia, i na dodatek chce o tym mówić… to TYLKO wstyd!

Wiatr. Dziwaczny i niejednoznaczny. Coś na kształt wielkich kul powietrza, ale przerośniętych, nadmiernie wypasionych na popierniczonych GMO roślinkach i mięskach, oraz cukrach wszelakich… Niejednolity. Czasem jak przyłoi w Chatkę, to wiem, że w roli Dorotki nie wypadnę dobrze, a zamordowana przeze mnie budynkiem Czarownica raczej… nie odda mi swoich butków.

I ja tak nie lubię obcasów!!! No i żółty kolor, czerwony, nie raczej nie dla mnie… i bliżej mi do tej INNEJ Czarownicy!

Ale ten wiatr zdaje się mieć coś naprawdę… ale nie, nie, wcale nie złego, żadnej złości, nic, za to jest w nim jakaś podejrzanie rozpustna radość, tak się w nim dziwnie czai. A może to tylko moje pogrzane przeczucia? Nie wiem… Może rzeczywistość i fikcja tak naprawdę dawno się zmieszały, a może fikcja to tak naprawdę to, co mnie otacza?

W końcu dlaczego nie?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz