„To był kondukt pogrzebowy. Powolny, nieustępliwy, wymuszający ograniczony ruch tych nieświadomych smutku. Może nie integralny, może i intrygująco zbyt barwny, może niespotykany, niecodzienny a nawet niedzisiejszy… ale jednak była to jak najbardziej procesja ku czci umierających.
Odchodzących.
Ot, bolesne pożegnanie nie pozbawione lekko ekshibicjonistycznej, łkającej nadmiernie pozy.
Oj tak, to odejście było najbardziej wodnistym, jakie dotąd widziała Wyspa. Wzruszającym i skomplikowanym. Jednocześnie głupkowato zbędnym, z drugiej strony naprawdę zaciskającym usta, uroczym przedstawieniem. Bo w tym odchodzeniu i żegnaniu się była jakaś pierwotna naiwność, pozbawiona naukowych definicji manipulacja. Było to pchnienie serca, łkanie dusz i rozdzieranie niematerialnych welonów, pod którymi skrył się prawdziwy ból. Pozbawiony jakiejkolwiek przesadzonej, jaskrawej modyfikacji genetycznej. Ten sam ból, który odnajdywał się za każdym razem, gdy kogoś przekonano, że baśnie się nie wypełniają, marzenia nie spełniają, a upragniona rzeczywistość, to bzdurne mamrotania starych panien. Coś, czego nie chciałeś zaznać, coś kim nigdy nie chciałeś się stać… ale jednak wciąż trzymałeś gdzieś w okolicach wątroby małą klatkę, z ciasno spętanych włókien, w której trzepotała się spętana i niedokarmiana… nadzieja.
Był to czas Tęsknoty w Topnieniach. Czas dziwny, powtarzający się, dla wielu jakże dziwacznie abstrakcyjny, nadmiernie upierdliwie częsty, gdy Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki żegnała topniejący śnieg. Ale nie grupowo, nie. To byłoby tak zbyt łatwe, nadmiernie zrozumiałe, wymagające wyłącznie jednaj łzy z każdego z oczu… Nie, ona robiła to inaczej. Płatek po płatku. Wysmakowanie. Tworząc dla każdego z nich, indywidualnie kopczyk ziemi lub kamieni, stawiając krzyżyk, rysując gwiazdkę, kładąc kamyczek lub zmrożone płatki kwiatów… budując łódeczkę, którą płonącą puszczała na fale, upuszczając je w naczynia, wydmuchując w powietrze, topiąc na malusieńkich stosach… lub zwyczajnie wystawiając na drzewnych marach.
Po kolei. Jeden za drugim otrzymywał imię i status wypełnionej misji… podziękowanie i smutny uśmiech.
Żegnała każdy z nich. Osobno… Każdy przecież tak inny od reszty, tak pachnący i ulotny, tak bardzo wymuszający redukcję własnej ciepłoty i fluktuacji powietrza w samej Wiedźmie. Niepowtarzalny… możliwy.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Niepokój” – czyli powieści o wilkołakach mamy wiele. Owłosione potwory, tudzież milusie pluszakowe niecodzienności zależne od Księżyca i jego fluktuacji wagowej, jest z czego wybierać. A jednak Stiefvater udało sie stworzyć coś więcej, coś innego, coś…
… coś baśniowego, a jednocześnie współczesnego. Pozbawionego magii i przepełnionego nią. Coś stałego i zimowego, jakby ocalałe w sercach rozbryzgi lustra Królowej Śniegu i coś topniejąco ulotnego. COŚ. Opowieść o miłości. O skrzywdzonych, niezrozumianych, walczących i tych, co się poddali… historię siły, która tkwi w każdym z nas, jeżeli mamy w sobie odwagę z niej skorzystać.
Śnieg odchodzi… w każdej drobinie zabiera ze sobą tą urodę, ulotność odziania, wszelakiej możliwości. Porywa ten fascynujący, czysty i ostry zapach, odsłania to, co miało zostać zapomniane, znowu przynosi…
Tęsknotę…
Wspomnienia czasów, gdy tarzanie się w zimowej pierzynce było normalną czynnością, a pożeranie sopli nie groziło rozstrojem żołądka. Czasów?
A może ludzi?