„Czasem wyglądała jak mała, zagubiona dziewczynka. Szukająca czegoś, wyglądająca, czekająca. Przemykała drogami, które widziała tylko ona, omijała te nazbyt wydeptane, nazbyt tarmoszone, nazbyt wykorzystywane… Zaglądała w drzewne szpary, łapała włosami skrawki kory i w rowy, których wilgocią nasiąkała. A jednak, gdy ją pytali, nie umiała odpowiedzieć co tak naprawdę robi. Smutne oczy wilgotniały i powiększały się do rozmiarów filiżanek zielonkawej cieczy z bursztynowymi wiórkami i wtedy jakoś tak zwyczajnie… odchodziła.
Była prawdziwa.
Może naprawdę tylko wtedy była prawdziwa? Wiedźma Wrona? Niezupełnie, a nawet odrażajaco, pasujący element wszechświata. A może tylko tego wszechświata? Może w owej skomplikowanej, wielowarstwowej rzeczywistości był gdzieś świat, w którym byłaby sobą przez cały czas? A może dla takich jak ona, jeżeli istnieli inni, naprawdę nie było nigdzie właściwego miejsca?
Tylko czy to wina miejsc, światów, czy może tej Wiedźmy?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Krawędź czasu” – powieść tak bardzo wielowymiarowa, symboliczna i pełna, że może przerazić. A z drugiej strony jakże prosta… ot wykorzystująca owo pojęcie chwili szczęśliwej. Chwili, której nie tylko nie chcemy zapomnieć, ale przede wszystkim przeciągać w nieskończoność. Momentu! Gdybyście mogli wybrać jeden, zapętlić go i żyć w nim, nie bacząc na niepewność przyszłości, ból przeszłości… czy zdecydowalibyście się na to?
To dobra powieść. Niełatwa, symboliczna, alegoryczna… Książka nie dla każdego. Nie do końca fantastyczna.
Czego ludzie szukają przybywając na Wyspę… niektórzy nie wiedzą, nie zdają sobie sprawy, ot przeżywają podróż telepiącym się autobusem porażeni procentami i chorobą morską. Niczego nie szukają i nie znajdują nawet tego co oczywiste, co szarpie za duszę i maltretuje zmysły…
Inni naprawdę szukają. Mają potężne plany, wielostronicowe, rozpisane z podziałem na role i zakreślone ważniejsze ustępy… ostro walącymi po gałach pisakami! Wiedzą, że mają obejrzeć to i to, nie zapomnieć o tamtym, przywieźć to. I nic. Ci też nie znajdują, bo tego, co szukają naprawdę nikt nie zapisał. Dopiero gdy Wyspa woła, trąca, albo zwala się na ciebie całą swoją skalistością1,7 miliarda lat – starsza część – stajesz w oszołomieniu. Bo okazuje się, że można kochać granit na morzu. Ot zagadkę milionów i miliardów lat przemian… tak zwyczajnie, jak człowieka!