Pan Tealight i Nowe…

Pan Tealight był na nowym. Z jednej strony znał ten świat tak dobrze, Pani Wyspa jeżeli w ogóle miała przed nim jakieś tajemnice, to dobrze je ukrywała. Wydawało się, że zna ją aż nazbyt… A jednak teraz, krocząc lekko krętą drogą z Wiatraku, pomiędzy łanami pszenicy, żyta i prosa, czuł to „nowe”. Napierało na niego, powodowało zawirowania i dręczyło niepewnością. Ale też pchało ku odkryciom, ku pragnieniu odrzucenia tego, co było kiedyś, zatopienia się w coś innego, nowego, następnego… Bycia kimś może więcej, a może i mniej? I tylko Ojeblik, mała ucięta główka wydawała się być nieporuszona nowym. Wiedźma Wrona Pożarta codziennie stawała na trawniku, tuż obok zielonego, dziko rozrosłego krzaku Lubczykowego Rozpasania i krzyczała: Mieszkam w Gudhjem! Mam dom!

Przeprowadzka się skończyła, ale poszczególne plemiona i zbiory, rodziny i nieświadome połączenia, starały się ustalić nowe granice, przebiegające między ich terytoriami. Wygódka na przykład umościła się wygodnie na samym dole. W pobielonej, betonowej beczce, stanowiącej podstawę Wiatraka. Siwa Taczka znowu polowała na skrzydło. Gdy tylko zrywał się wiatr, machając energicznie plandeką próbowała doskoczyć do jednego z nich i zaczepić się na jazdę… choćby i próbną, ale nic z tego. Gdy już się wydawało, że jej się powiedzie. Wiatr ustawał.

A Pan Tealight rozpoczął Spacery. Rytuał, który teraz nie był nieświadomym, ot zwyczajnie stawianiem stóp jedna za drugą… ale cudownymi, magicznymi, kolorowymi odkryciami.

Codziennie nowymi i turyścizną w ogromnej ilości.

Nadchodził czas Weków!

Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki mimo swego dziwacznego pokręcenia, powinna była już wziąć się do pracy, ale wciąż była lekko dziwnie zdechła. W końcu Zima mogła być w tym roku… inna. Może taka, jaką Wiedźma Wrona lubiła najbardziej? Ale jeżeli tak, to potrzebowali zapasów w słoikach. I książek, by utrzymać Wronę w stanie wskazującym na rozrywkę.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Uczta dusz” C. S. Friedman – coś co szykuje się na potężną, zabarwioną pokrętną psychologią historię o magii.

Pierwszy tom nie powala, nie chlaszcze czytelnika po twarzy… raczej wprowadza, dość powoli, jakby lekko pieszczotliwie w dziwny świat. Świat, w którym siły magiczne zależą od jednostki i skracają życie, albo… jeżeli jest się Magistrem, od życia innych. Bo tutaj magia karmi się życiem. Ale jest też przeszłość, przeszłość, której nie znamy, a która wyjaśnia tak wiele. I bohaterowie! Intrygujący. Niektórzy prości z normalnie skonstruowaną osobowością, znowu inni – szalenie nieprzewidywalni.

Wkroczyłam w kolejną powieść Friedman znając już autorkę. Wiedziałam, że nie będzie się trzymała reguł, że puści wszelkie cugle. Ale nie spodziewałam się, iż akcja będzie tak narastać. Że pozwoli żyć mi w swoim świecie. Rozsmakować się, ale i miejscami powkurzać, że napięcie siada… że będzie tak ludzka.

Nie mogę się doczekać kolejnych tomów!!!

Na Wyspie powoli kończy się lato… w powietrzu unosi się lekki aromat Jesieni. Znowu się bestia nadmiernie uperfumowała, czy co? Ale moje kości tęsknią tak bardzo za Zimą.

Jestem Yule Skat!

Dziecięciem śniegów, mrozów, szronu na szybach i lizanych sopli lodu!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz