Pan Tealight i Wiedźma Patrząca…

„Widać było ją z daleka.

Choć niska, zwinięta w kulkę, to jednak odcinała się na tle radośnie błękitnego nieba. Niczym jakaś szalona Czarna Dziura z odwrotnością myślenia. Zamiast wciągać, odpychała. Pan Tealight dobrze wiedział, ale wiedzieli chyba i inni, że w takim czasie nie wolno było się zbliżać do Żółtej Hałdy – Gulehalda… To był czas Wiedźmy Wrony, czas na wpatrywanie się, wglapianie, patrzenie. Co widziała tak naprawdę, nie wiedział nikt. W końcu nagminnie potykała się o swój nos, a gdy czytała druk pojawiał się jej na czole. Nie oszukujmy się, jej oczy dość szybko zrzekły się pracy na rzecz innych organów wewnętrznych.

Ale Wiedźma się wpatrywała. Pożerała coś, co znajdowało się na horyzoncie. Coś ukochanego, namacalnego, czego jednak nie mogła przyciągnąć do siebie. Wyglądała żałośnie, jak porzucona, niechciana kupka szmat. Artystycznie upozorowanych na coś, co kiedyś było człowiekiem, a teraz zdawało się mieć skrzydła.

Tylko Pan Tealight wiedział, że do tego siedzenia na twardym, granitowym, nemożliwie boleśnie postrzępionym podkładzie trzymała ją Tęsknota. Tęsknota Dusząca za miejscem, które Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki ukochała najbardziej. Bo choć miłością obtuliła cała Wyspę, to nawet Pani Wyspy wiedziała dobrze, że pewne jej części Wiedźma kochała bardziej.

Nie godziła się z tym, ale cóż było poradzić. Wiedźmy są zwyczajnie niereformowalne. Mimo diety i operacji, nie da się ich nawrócić na coś innego… A tamto miejsce sprawiało, że w małych, dziwnie obrzuconych bursztynowymi plamkami wiedźmich oczach pojawiało się spojrzenie szczeniaka, kota ze Shreka i diamentowe łzy. Dość niebezpieczna mieszanka… Wyspa musiała coś z tym zrobić. Tym bardziej, że Gulehald znajdowała nadzwyczajnie niebezpiecznie rozkoszne uczucie z oplepiającej ją wiedźmiej cielesności. Cóż, czasem pupa to coś więcej…

A stos rósł. Przebywanie Wiedźmy w jego pobliżu nie było wskazane. Nie, gdy zbliżał się Czas Palenia Wiedźm! I nie chodzi o podstawianą pod publiczkę radosną wieść o wysyłaniu wiedźm na wczasy w góry… ogień to ogień. Wiedźma Wrona odczuwała w jego kierunku dziwacznie destrukcyjne zapędy!

A susza nie ustępowała…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Emancypacja Mary Bennet” – książka co zawodzi. Nic na to nie poradzę, ale się zawiodłam. Niestety w przypadku takich powieści czytelnik ma pewne oczekiwania.

Nie da się inaczej, to w końcu ciąg dalszy klasyka!

Pokładałam w niej i wielkie nadzieje i rozważną romantyczność… Czułam dumę, gdy ją dostałam w swoje ręce, a teraz mam w sobie ino uprzedzenie! To nie Jane Austen. Choć pomysł dokończenia historii świetny. Początek zaskakuje, w środku troszkę się wynudziłam, a zakończenie mnie uradowało, to wciąż… książka jest słaba. Wskazanie istotnych przemian, babskich kłopotów – intryguje, ale samo wykonanie, a potem pewne dłużyzna, mnie nie przekonały. Ale z drugiej strony cieszę się, że ją przeczytałam! Teraz mam podstawy by samej dopisać sobie koniec dalszy „Dumy i uprzedzenia”… choć wiecie co, chyba niewarto. To jak powiedzieć co było z Kopciuszkiem czy Śnieżką! Nie chcę ich problemów łóżkowych.

Chcę pewnych „świętych” bohaterek!

Ale nic to… Teraz gwoli pewnych wyjaśnień. Nie zjeżdżam książek. Zwyczajnie. Nie robię tego. Staram się w każdej znaleźć coś, co w myśl: każda potwora znajdzie swego amatora – przybliży książkę tzw. możliwemu targetowi. Wiem jak wiele duszy często Autor wsadza w swoje dzieło-dziecko. I nie zmienię się.

Za stara jestem i za długo już piszę.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz