Pan Tealight i Wietrzenie Wiedźmy Wrony…

„Wiatr był odpowiedni. Tak się rozochocił, że obecnie zabawiał się już sam ze sobą. Wiało mocno, ale żadne drzewo, żadna gałązka, a nawet zagubiony, jesienny liść, nie drgało. Nic się nie poruszało. Wiatr wiał sam sobie i swym własnym muzom. Był tym kogo gonią i goniącym, bawiącym się i jedyną, słuszną zabawką…

Tak, to była dobra pora. Jedyna taka w roku. Pora na coroczne wietrzenie Wiedźmy Wrony!

Pan Tealight, gdy zrozumiał, że odtąd będzie to jego obowiązkiem, gdy pojął kto, a raczej co tak naprawdę przybyło na Wyspę… nie rozumiał. Wykorzystał jeden z tych nielicznych „razy”, by spotkać się z Panią Wyspy, ale nawet po tej rozmowie nie czuł się przekonany. Na początku raczej czuł się oszukany, zagubiony, zaniedbany, po raz pierwszy niezauważony do końca, prawdziwie pominięty. ON! A jednak z czasem, z tymi ulotnymi chwilami powolnego poznawania… Nie! Raczej się przyzwyczaił, choć czy można było się do tego przyzwyczaić? Wpychając cokolwiek może i małą, ale wyraziście przyciężką, Wiedźmę Pożartą Wronę na skały nawet nie spoglądał, na jak zwykle płaczącą ze śmiechu uciętą główkę – Ojeblika. Przyzwyczaił się do tego całego wietrzenia wiedźmy.

Dobrze, że miał pod pieczą tylko jedną! Z dwoma by sobie nie poradził. Zresztą coś takiego nie istniało w przyrodzie. Nie wystarczałoby uwolnionych przez wiatry dusz, by oczyścić więcej wiedźm. Dusze stały się towarem deficytowym. Ale ostatnie sztormy, huragany, orkany i wietrzyska wichurcze, zebrały ich wystarczającą ilość. Kłebiły się teraz wokół skały ostukiwanej, obmywanej i poszturchiwanej przez fale, i na wpół zmoczone otulały drżącą kupkę nieszczęścia, oddaną ich siłom. Motały jej krótkie włosy, wplatały w nie wodorosty, rzucały muszelkami i różowymi kamykami. Niektóre jednak, śmielsze, albo bardziej zdesperowane przenikały przez wiedźmostwo i zmieniały się w motyle.

Pan Tealight nigdy nie zrozumiał tego zjawiska i motyli wyłażących z wiedźmy… ale pamiętał by rok w rok wywietrzyć swoją w końcu, wiedźmę. Patrzył teraz na skałę, do której nie można się już było dostać, której ścieżkę zalał przypływ i zasypała fala piachu i skłębionych morskich roślin, i trochę się bał. Bał się, że kiedyś świat może znów się zmienić, a Ojeblik być tylko małą uciętą główką. Że kiedyś znowu zapomni się o wiedźmach, a te dziwne, pstrokate i niepoprawnie wybarwione motyle rozpadające się po chwili w miliony szaleństw, zaginą.

Bał się…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


PS. Cuda cuda cuda!!! Czyli jednak dotarły książki z nakanapie.pl!!! Strasznie się cieszę i dziękuję! Chwilowo melduję, że seryjnie na chwileczkę i momencik aktualny… mam co czytać. Nakarmię te swoje chciwe strony wnętrzności własnych, te literki w krwioobiegu wzbogacę, dotlenię… nowością zanęcę!

A i niespodzianka. Dokładniej to pewno, że wiedziałam, czekałam, sama sobie w końcu wygrałam…

…ale przecież doszło… no tak super ekspresssowo!!! WANDS OF TRANSFORMATION!!! LOVE!!! Oj moje wiedźmostwo czuje się dopieszczone i dziwnie zrozumiane w końcu!!!

Zapoznałam moją rózdżkę z moją Wyspą, ale zdaje się, że one się już znają… dziwne uczucie. Świat jednak to w końcu jeden organizm. Obecnie nadzwyczaj wietrzny! Jak wiatr ucichł na chwilę myślałam, że ogłuchłam.

Gdzie ten śnieg?!!! Czuję się taka oszukana!!!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz