„Pan Tealight długo starał się o tym nie myśleć. Długo nie pozwalał sobie na dyskusje, nawet z samym sobą. W końcu jednak musiał się poddać. Nowe Mody naskoczyły na niego i gdyby mogły, wydłubałyby mu oczy. Bajer w tym, że ich nie miał. Dlatego czepiły się tych, którzy wciąż jeszcze je mieli, ale przebywali w pobliżu.
Na największym z drzew w ogródku mieszkało sobie Stowarzyszenie Dyndających Rytmicznie. Ot plemię zwyczajnych wisielców, które zatrudniano wyłącznie na Halloween. Poza sezonem po prostu dyndali, a niektórzy z nich, pod czujnym okiem Ojeblika – uciętej główki – studiowali zombiologię i urocze odpadanie cząstek ciała. Część z nich chciała się przebranżowić, część postanowiła wybić się z ustalonego, legendarnego rytmu dyndania i podrygiwać niezgodnie, a dwóch… postanowiło zostać Świętymi Mikołajami – broda w tym zawodzie ukrywała i stryczek i szramę na szyi. Problem w tym, że wisielce były przestarzałe.
A przynajmniej tak uznały Nowe Mody…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Przeczytałam naprawdę świetną powieść, taką i magiczną i historyczną, w połowie kryminał, w drugiej historię niezwyczajnej rodziny, co ja mówię… dynastii. Chodzi o tom: „Córka kata”.
Przyznaję, że zaczęłam czytać… i nie oderwałam się dopóki nie skończyłam. Wynik tego taki, że na pewno zdobyłam umiejętność: zombiak wieku średniego 😉
Ale było warto.
Cała historia skupia się na małym, bawarskim miasteczku, tuż po zakończeniu wojny trzydziestoletniej. Miasteczku, które utraciło swoją pozycję, ale stara się przetrwać. To tutaj mieszka i działa słynny kat Jakub Kuisl – przodek Autora! – tutaj mieszka akuszerka oskarżona o uprawianie czarów, oraz pewien… diabeł mordujący niechciane dzieci. W końcu równowaga musi zostać zachowana. A zwyczajowo łatwiej posłać na stos babę, niż złapać mordercę dzieci. Ponieważ kat poza córką posiada też własny rozum, to on wraz z miejskim „prawie” lekarzem, stara się rozwiązać zagadkę brutalnych morderstw i porwania. Niestety mają mało czasu. Oskarżona, choć niewinna, zdaniem kata, akuszerka, została już przez miasto skazana.
Czy uda jej się opuścić mury więzienia i prawda zatryumfuje?
A nawet jeżeli, to kim jest diabeł?
Oliver Potzsch wprowadza nas w świat zabobonów, ale i katowskiej codzienności. Ludzi, którzy odwracają się, spluwają, ale też gdy pojawia się potrzeba, to do kata zwracają się z prośbą. W tej powieści fikcja plącze się z rzeczywistością, ale tak sprawnie, że nie sposób jej odróżnić. Z jednej strony powieść chłonęłam niczym książkę historyczną, sprawnie napisaną, pełną magicznych – zielarskich cudów, z drugiej pożarłam ją niczym kryminał. Znalazło się i zwyczajowe codzienne życie i miłość. Ot zwyczajność, tylko pokazana przez uchylone drzwi wechikułu czasu. Polubiłam bohaterów, uroniłam łzę, ale i poczułam smrodek tamtej epoki. Odór nieczystości na ulicach i wszechobecną samotność. Spojrzałam w oczy trądu, ale i spotkałam znajomą, zwyczajową, ludzką chciwość.
Bo tak naprawdę ludzie się nie zmienili. Wciąż wierzą łatwiej w głupotę. Wciąż wolą nie wysilać szarych komórek… a i inne mają w zaniku. Wciąż dzielą ludzi na dobrych i lepszych. Może tylko niektórzy lepiej pachną?
Czy polecam? Oj tak. Wszystkim, którzy kochają opowieści z przeszłości. Ludzkie do granic duszy. Tych, których intrygują sceny życia małodobrych, ale i procesy czarownic… w końcu magia wciąż żywa!
A i zabobony obecne.