Wiedźma Wielkiego Doła…

„Mam taki dar. Zbieram doły. Właściwie mam własnego, takiego giga maks. Mam go od zawsze, od kiedy pamiętam. To on mnie odpychał od ludzi, jednocześnie jednak domagając się towarzystwa dla siebie – egoistyczna kanalia w zawszonych portkach – chyba to kiepsko o mnie świadczy, że dół własny taki brudas. Dlatego zbieram te doły od innych, dla niego. Wysysam je, wiem kiedy się należy uśmiechnąć, jak dotknąć, by strzepnąć tego Wielkiego Czarnego Psa, dyszącego na cudzym ramieniu. Wiem… mój Dół lubi karmić się dołami innych. Wysysa smutek i zawsze znajduje mu miejsce gdzieś we mnie. Pierniczone kumulacje!

Tylko dlaczego mnie obdarza ową smutną nadwagą?

Po co robić akurat ze mnie kosz na odpadki? Pewnie jestem łatwa. Jakaś pierwsza naiwna. A może ktoś za mnie podpisał cyrograf? Problem w tym, że jakoś kiepsko się czuję nawet gdy się uśmiecham. To jakby nie ja, ani żadna z nas. My nie umiemy się śmiać. I nie chodzi o zmarszczki.

Początkowo, jako niższa, a raczej młodsza, bo wzrost się nie zmienił – postać tej rzeczywistości i zazębiających się, nie wiedziałam nawet dlaczego to się dzieje. Nie rozumiałam też czemu do szkoły odprowadzała mnie zawsze gromada psów… serio! Ktoś to zaobserwował i opisał… Ja – pięciolatka, która wywaliła właśnie wkurzający ją berecik do rowu, musiała go zaintrygować. Tym bardziej, że skrzatka szła do szkoły (no miałam być geniuszem, aczkolwiek mi przeszło, dlatego taka smarkata) otoczona psami. Bezdomnymi, domnymi i tymi całkiem zombie. Coś pamiętam z tego, lecz niewiele.

Pamiętam SMUTEK, jedno z dołowych mian. Wieczny, wiekuisty. Przyssany, zassany, otulający. Jedyna rodzina, przyjaciel i religijny wymiar smutnej duszy.

Dopiero niedawno uświadomiłam sobie, że dzieci do szkoły odprowadzali rodzice czy też dziadkowie. A ja chodziłam ze Smutkiem. Permanentnym Dołem. Łzami, które pojawiały się zawsze wtedy, kiedy chciały. Ot tak się zaczynały sypać i lać… i dopóki chciały mnie opuszczać, robiły to.

No i psami.

Dla mnie stan doła jest stanem normalnym. Stabilizacją! I choć tęsknię za kolorowymi, zarębistymi groszkami wiem, że to ja. Ja to Dół, Dół to ja… tego nie da się zmienić. Ale kto mówił, że ja jestem normalna? W końcu ktoś musi się zajmować utylizacją. Może to jakiś mój cholerny quest? Tylko dlaczego nie mam +100 mocy? +100 radosnej, flirciarskiej bezmyślności… i +100 promocji na dobre, kolorowe groszki?

Trochę to wszystko niesprawiedliwe!”

(„Pożarta Przez Książki – autobiografia” Chepcher Jones)

Zaczyna wiać… pełnia Księżyca. Nie ma to jak natura dokopująca psychice!!!

Paka z książkami. Tym razem będziemy pisać recenzje dla ArtTravel 🙂 i może coś więcej niż tylko recenzje? 😉 zobaczymy! Zawsze mogę pisać o snestormie, trollach i morzu. I o kolorowych domkach. Na tym się znam.

Trzeba przyznać, że to, co przedstawiono mi jako „literaturę podróżniczą” prezentuje się całkiem zachęcająco! Jestem zaskoczona.

PS. Kończę „Ostatni taki Amerykanin” E. Gilbert – jestem zaskoczona. Dobra książka. Kapitalnie napisana, jakoś tak bez oceniania, każdemu dostaje się po równo… ale reszta w recenzji 😉

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz