Pan Tealight i Mały Czerwony…

Mały Czerwony był zdecydowany, miał cztery kółka i czuprynkę zieloną na dachu, całkiem udatnie symulującą choinkę. No wiecie, wciąż mógł zgrywać, że to ten czas, a co… kto by mu mógł zabronić?

Przecież mały był i mięciutki?!

Przecież całkiem i kompletnie chował się w dłoni Wiedźmy Wrony Pożartej Przez Książki, albo dyndał z Zenonowego roga… i tyle, gdzieś miał wszystkich, w onej wydechowej, której mu nie zaznaczyli wełenką, chociaż kółka miał szczere i to z różnokolorowymi środeczkami, naprawdę.

No co…

Był kim był, wiedział to dokładnie mimo braku wycieraczek i bocznych lusterek. Był sobą, Nosicielem Drzewka Grudniowego. Wszelakim Poskromicielem Zasp, choć lepiej jeśli chodzi o mokre, to wolał nie… wiecie, cieplarniane wychowanie jak nic. Ale nie wiedział na kogo to zwalić. Znaczy matkę i ojca pewno miał, no przecież nie był jakiś wybrakowany, ale jednak…

… ale jednak…

No nie.

… i dyndał sobie. Bo przecież miał wszystko. Na zewnątrz szalał snestorm, w domu było ciepło, on miał choinkę, a cała reszta mogła zaprzeczać, że nie czuje się świątecznie, on wolał twierdzić inaczej.

I wiecie…

I mógł.

Kto mu zabroni? No kto?”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

YAY!!!

Jedzonko!!! I znowu mam Wiedźmina, ach te wspomnienia ze studiów, gdy se pożyczaliśmy te książki…

Ech…

Vestermarie…

To był czas na dzień przed śniegiem, zresztą, nawet przyznaję, że nie wiem, czy on tam leży? Może jednak leży, może by tak sprawdzić, bo wciąż mroźnie, minus 5, po prostu, nad ranem, w ciągu dnia wciąż na minusie, szczerze, to jest szokujące dla tego miejsca szczególnie po zeszłorocznej, wrzącej wprost zimie, która nie obdarzyła nas temperaturami poniżej… wiecie, tak poza przymrozkami…

… i jakimś tam momentem niepewności…

Ale…

Vestermarie plantage…

… nie to z owocami, choć też polecam, świetne miody i owocki, ale tym razem wracamy do lasu, wiecie, tego samego, w którym skibetowe groby z czasów dla mnie zbyt młodych, kształty dziwne i oczywiście sławetne szubieniczne wzgórze, gdzie legendy zdają się rozbrzmiewać, a co krok po prostu sceneria jak z Tolkiena.

Wiecie…

Zielono.

Bo w końcu znajdziecie tutaj takie miejsce, kwadrat, połać ziemi, na której rozpostarły się wysokie sosny, mniejsze świerki i masa mchów.

I porosty.

Po prostu…

Tutaj człek może zostać.

Nawet z oną świadomością wykonywanych tutaj egzekucji. Nawet z onym poczuciem, dziwnym, metalicznym zapachem, czymś więcej w powietrzu… nie tylko lesistością, ale i dziwną ciszą. Ciszą i niebem, którego tak naprawdę nie widać. Oczywiście, jeśli odważycie się wleźć w las, można się zgubić. Nagle, niczym znowu jak za sprawą czarów, krążycie wokół jakiegoś drzewa, mijacie te same pnie…

… a może inne…

A może?

Już nie wiesz, a z drugiej strony, jakoś tak mało cię to obchodzi, że nagle zgubiłaś się po raz pierwszy na Wyspie. W końcu zrobiłaś coś, z czego się śmiałaś, bo przecież jak tu się zgubić, w końcu zawsze dochodzi się do linii brzegoej, ale jednak nie, nie prawda… nie tym razem, ten las cię więzi i chce tylko dla siebie.

Na zawsze.

I jakoś tak, spoglądając na to, co się dzieje na świecie…

Mam to gdzieś.

Chcę zostać między pniami, między onymi kupami mchów, tak po prostu, na zawsze, zzielenieć i przestać być… istnieć, oddychać nawet. Jakoś tak… znaczy wróć, zapach żywicy, nie no, z oddychania nie zrezygnuję, ale jednak…

Coraz bardziej ten las to jedyne, co sprawia, że złek wciąż jest tu.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.