„Złe Coś się przyplątało i od razu zaczęło ono pytlowanie, że ono to nie wie czemu ono złe, że tak właściwie, to wszystko się przecież robi samo, że to nie jego wina tak naprawdę, i w ogóle, dlaczego ono, przecież chciało być królową, ale bez matki królowej się okazało, że to trudno będzie, więc choć księżniczką, nie… hrabiną, konczitą jakowąś, markizą, markizem, no co, precedens przecież Boleynowa zrobiła!!!
No dobra królewną, no oczywiście, że tak, ale jednak wiecie, jak się nie da, to choć to i oczywiście, jak najbardziej, po prostu koronowana, chociaż diademik czy coś takiego, ale koniecznie w perełki i diamenciki, coby widać było ze sporej odległości… takiej wiecie, z księżyca, czy coś…
A oni do niej, że zło…
No przecież są sprawy, ważne sprawy, mega istotne, z którymi się rodzimy i seryjnie nie mamy na nie wpływu!!!
Że operacje plastyczne? Ale jak to się ma zmieniać, czy coś? Dlaczego nie kochacie mnie taką jaką jestem, przecież jestem wyłącznie czymś, co zwą Równowagą, więc… zakłamane, prostackie wy… tak, królewny też przeklinają, a co. Bycie królewną to nie tylko kiecki i pantofelki i koronki… na zębach. I jeszcze kolczyki i kamienie wszelako szlachetne i jeszcze, jeszcze…
Ale nią nie jest.
Przecież jest tylko sobą…
Złe Coś… nawet się nie odmieniała, bo po co. Zło Coś… Zła Coś, hej, w dzisiejszych czasach nie musi epatować cyckami, a raczej, lepiej udawać, że ma się coś więcej między nogami, niż ino dziurę…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
No i nagle, nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak…
Nagle zrobiło się – 1 i spadł śnieg.
Znaczy, bez urazy, lekko tam poprószyło, bardziej jakby ktoś ciasto obsypał i to wiecie, dość skąpo. Taka ciotka, co was nigdy nie lubiła poskąpiła wam cukru sypanego, bo wiecie, uważa, że jesteście tłuści i tak dalej i w ogóle woli waszego brata, bo w końcu on nie jest dziewczynką i tak dalej… no to tak posypało… posypało nocą, zostało do ranka, a potem znikneło, nagle…
… tak, człek mrugnął i jakoś tak już niczego nie było.
Zresztą, i tak nie było wiele…
No szczerze, skąpo.
Rankiem szklanka, solarka i te sprawy, ale wiecie, one sprawy ino na tych tam drogach głównych, dobrze, że człek jednak aż tak daleko nie żyje od onych dróg, bo by kurna musiał auto na plecach nieść, albo coś… no co?
Taka prawda.
Ale…
Niech będzie, że było trochę śniegu.
Kurna, niech im będzie. Zjadłam na dowód. Nie wiem czy ten rocnik dobry, czy nie, bo zeszłego to w ogóle nie było, a poprzednie, no jakoś tak mało już co człek pamięta. Zapomina one smaki z przeszłości, gdy to wszystko było jakieś takie cudownie powtarzalne i w ogóle.
Jakoś takie znajome, szalenie normalne i bezpieczne i jeszcze…
Jakoś takie.
Takie.
Ale dzień, który nastał po onym lekki naśnieżeniu…
Rany, no poszaleli Płatniki, poszaleli!!!
Najpierw dziwne słońce, wiecie, takie światło zwiastujące apokalipsę kolejną, bo niby już człek winien przywyknąć, ale jakoś chyba mu nie wychodzi… no więc mamy ono słońce, nad morzem dziwne chmury, samo morze nczym mleko białe, z daleka widać, że spokojne jakieś takie, dziwnie pokrętne, jakby miało, ale może i nie miało…
Ale jednak może…
Morze… takie jest.
Potem grad, ciemności, znowu słońce, znowu grad, potem znowu inne cuda i wszelakości i jeszcze oczywiście zamarzniety śnieg, który wcale nie chce zostawać na onej ziemi, w powietrzu wszystko tańczy i się zmienia…
… i szaleje…
W człowieku budzi się ten pierwotny strach i już nie wie o co chodzi…
Czy to tylko on, czy jakowaś plemienna pamiętliwości, mądrości z przeszłości nakazują mu świecę zapalić, dla tych, co na morzu, dla dusz w powietrzu się kotłujących, dla żyjących i nieżyjących i jeszcze…
Dla siebie…
Czy będzie zima?
A może teraz już ino taka, pełna lęków…