Pan Tealight i Granica Nieprzemyślania…

„Chodziło o to, że się pojawiła i nie wiedzieli, co o niej myśleć. Wiecie, granica jak granica, przecież… przecież to nie pierwszy raz… kiedyś już taką mieli, obcinała nóżki tuż pod kolankami, czy co tam mieliście na danej wysokości… kurde, ale była zaborcza, bo kończynek nie chciała oddawać i oczywiście, skrzętnie z nich coś tam mutowała po swojej stronie… wiecie, tej drugiej stronie…

Ale ta granica była dziwna.

Jakaś taka poprzerywana, jakby zachęcająca, by ją przekroczyć, a jednocześnie lekko się skrząca kolcami znowu w innych. Jakby ktoś miał jakiś plan, jakby miał wizję, ale jednak nie do końca był pewien, że…

Że to zadziała.

A działała.

Znaczy, no wiecie, dotąd tylko jeden z Tych Jednorożców spróbował ją przegryźć i się nie dało. Oczywiście próbował w tym miejscu, które się o to bardzo prosiło. Ale no aż wołało o to, napisało list i machało nią, niczym ulotką z czerwono-pomarańczową obwódką i chorągiewkami.

Oczywiście wynik był taki jak zwykle, ale…

Ale jednak Tym Jednorożcom nie można tak ot po prostu powiedzieć, że nie mogą, tudzież, no nie powinni, czy coś…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Natursti…

No dobra, w tym roku naprawdę mi na tym zależało, na onej specjalnej wycieczce, oczywiście prawie półdniowej, bo wiecie, człek nie może tak po prostu się przejść i nie zapatrzeć, nie dotknąć, nie zamarzyć, no nie może…

Musi się zatrzymywać.

Nie tylko po to, by się napić.

Ale… ścieżka prowadzi przez obszar zwany Veddo. Kawałek dookoła jeziora łączącego się oczywiście z morzem prawie już północnym, czy północnym, jak to jest z Bohuslan? No serio, wciąż tego nie rozkminiliśmy, naprawdę.

Ale… najpierw, hmmm, oczywiście to zależy od którego miejsca zaczynacie. W końcu parkingi sa dwa, myśmy zatrzymali się na onym wyższym, więc zaczęliśmy wbrew kierunkowi zegara. I fajno, bo moim zdaniem to najsuperniejszy kierunek jest. Nie żeby pewnikiem tutaj miało to jakieś znaczenie, no ale… najpierw jeziorko, lekko smrodzące, czadowe doczeki, wypasione łódeczki, ludzie żyjący w dziwnym odosobnieniu z dala od głównej drogi, wszelako za lasem, ale jeszcze nie nad morzem, może i spokojnie, ale smrodliwie lekko…

Bardzo nawet.

Ale architektura cudowna. Wyluzowana taka, do tego kilka domków całorocznych, widać, że niektórzy kochają odosobnienie, jak ja to rozumiem. Aż nazbyt dobrze, szczerze. Aż nazbyt dobrze. Od naszego domku to właściwie kilometr, może dwa, ale ponieważ wcześniej musieliśmy się zgłosić w Vitlycke, więc wiecie, no nie da się wszystkiego na nogach,bo dnia nie wystarczy chociaż, chociaż po prawdzie tutaj słońce zachodzi dopiero przez dziewiątą, więc… hmmm, więc może i możnaby, ale trzeba by latać z wywieszonym jęzorem, a po co?

Lepiej powoli, spokojnie, wszelako iść.

Mijać te domeczki, letnie, one ostatki ludzi, oną wyluzowaność.

Wiszące pranie na sznurku, łódki się kołyszące, bo znowu lekko łeb urywa, ale tak już mniej niż na początku naszej wycieczki, może przetrwamy?

Przetrwamy, taki spojler.

Ale jezioro, domki, a potem… pustkowie.

Po jednej skały i po drugiej skały, ae te po prawej zanurzone oczywiście w morzu, a może i jeziorze, już człek nie wie, na dodatek one kształty, rany julek, kurde… Serio!!! Weźcie no!!! Przecież to jest gotowa sceneria do jakiegoś filmu fantasy. Na przykład o wodnych elfach… Ktoś pamięta serię Mercedes Leackey? A coś takiego jak seria Bohaterowie? A może… no dobra, nie będę wspominać takich staroci… Kagonesti, Irdowie, Dargonesti… No DragonLance no.

Czytał ktoś?

Wielbił?

Ja tak.

I tak się czuję jakoś dziwniej niż zwykle, idąc tą plażą, potem ścieżką, potem znowu plażą, ścieżką, na skałę człek się wdrapuje, niczym na wielkiego żółwia… i siedzi niczym na szczycie świata, a za nim ziemia zielona i oskalona a przed nim wody i wyrastajace z niej skały, dziwnie gładkie, nieposzarpane, wszelako gładzone, a w oddali jakiejś plaża znowu i ostrygi wystają ze spokojnej wody i jeszcze te wszelakie pojedyncze krzaczki i pustka roślinnościowa…

I potem, nagle…

Ta ścieżka zmieniająca się w mostek nie do końca przytulony do skały, więc można wpaść jedną nogą, uważajcie, ale w dole, pod wami, może i niedaleko, może i niegłęboko, ale są kolory, są takie obrazy, odcienie, wszelakości, że… oderwać oczu nie można. Ale przecież ta ścieżka wąziutka, więc powinno się iść, ale jak?

Jakoś się idzie, ale…

Te skały, to morze między nimi, one wszelakie kształty i w końcu dziwne, lekko podmokłe miejsca i dziwny domek, niczym z tego horroru… no wiecie, co tam ich w tym domu, a pod domem Pradawni byli. I wszelakie ofiary. Po prostu ta ścieżka, miało być 3 kilometry, nam wyszło 5, ale jednak jak człek idzie bardziej dookoła, to pewno tak jest, no i zdjęcia. Tyle ile ich zrobiłam, to szok.

Udało się z kartą, udało się przegrać, choć na początku…

Było strasznie.

Bo niby się zepsuł.

Ale potem się okazało, że odkryłam nowe coś, czy też Chowaniec przez przypadek ofiarował mi mały zawał serca. Ech!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.