Pan Tealight i Wiedźmak…

Wiedźmak to rodzinę miał wielką.

Byłaby większa, gdyby jej nie zjadał, no ale szczerze, na co komu wielka rodzina, jak ona nieużyteczna taka?

No na co?

Szczerze, tak właściwie, to po tym, jak pierwszy raz opowiadała o tym kim jest, co z czym i jak, że i kazirodztwa nie ma, że zjada ino młode, pulchne i wszelako lekko już nadmiarowe, no i dodatkowo gen mają płodności tak wybujały, że własny Wszechświat posiada i Światy Równoległe… nawet piętnaście księżyców.

No kuźwa, kto radzi sobie z grawitancją tylu kulek dookoła?

Dlatego jadł i się tego nie wstydził.

Naprawdę.

Zresztą, próbował opowiedzieć swoją historię, domagać się jakiejś lekarskiej pomocy, ale kto by mu uwierzył… nie że Pan Tealight od razu i od razu też wyciagnął swoją Biczykową Pałę… ale potem słuchał dalej i jakoś ona pała mu opadała i opadała i opadała… no bo wiecie, to szczerze miało sens!!!

Naprawdę.

Nawet Wiedźma Wrona Pożarta jakoś tak słuchała, głową kiwała, ale też i ona dziwne do rozmnażania podejście miała, więc… czy należało ją pytać w ogóle? Przecież było wiadomo, że powiem że jej to dynda i powiewa. Dodatkowo wisi i szczekocze klepkami w podłodze u korzeni zębów…

No tak, zawsze była opisowa.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Piętno rzeki” – … no dobra.

To ten tom, który po pierwszym przeczytaniu lubilam najmniej, a po drugim mi przeszło, a po trzecim już w ogóle.

Bo tutaj w końcu jest to, na co zapewne one drżące serca niewieście czekały, czyli wiecie, ślub i miesiąc miodowy. Hihihi… bez miodu, za to krwawy, skąpany nie tylko w posoce Pradawnych ale i w najpiękniejszych z rdzennych legend.

A w końcu to jest to, co uwielbiam religijne wręcz.

A może ino li obesesjnie?

No ale, dostaję to, co chciałam. W końcu rdzenni opowiadacze, w końcu oni słynni krętacze, osobowości boskie czy też na wpół boskie twory, które przywlekły się w ich świat mocno nieproszone. A w to wrzucona dziwna para. On wilkołak, starawy, choć nie wygląda, ona mechanik, wygląda, ale na kojota już mniej. Wiecie, wiadomo… jak ci Pradawny pożycza wóz kempingowy, wiedz, że kurna fajno nie będzie, a w bajce obcina się palce by wcisnąć bucik do tego cholernego kryształowego kapioszka… mówiąc o kryształach moja kula spadła.

Obłupała się.

Zbieram na nową!!!

I wciąż na książki, by kurcze czytać, bo brak czytania ostatnio tak mi się rzuca na mózg, szaleństwo wypływa oczami, jednak tego się nie da wyplenić z siebie… A Mercedes? A no tak, ja przecież o książce… no wiecie, jak to ona, zamężna obecnie, choć wciąż z Kosturkiem. Milusio, jak taki zwierzaczek się jej trzyma.

Aż strach pomyśleć, do czego tym razem ją nakłoni.

Tanum beach.

Tak w ogóle, to widzieliśmy już zająca siedzącego na drodze, dwie sarny przechodzące nam przed nosem, jeszcze i oczywiście, no i jeszcze ich gromadkę na polu. Łosiów nadal nie ma. I ludzi kąpiących się w morzu też nie, co mnie zaskakuje, bo woda ciepła i czysta. A już w Tanum plażę mają niesamowitą. Naprawdę warto obejrzeć cały kompleks, albo coś wynająć.

Na pierwszy rzut oka wydaje się malutka.

Ot skała i tyle, ale potem człek coś zauważa i jest zachwycony. Bo chyba nasi się powinni nauczyć jak tworzyć mocne pomosty właśnie od tych ludzi. Naprawdę. Bo skała skałą, ale ktoś pomyślal, by doookoła niej, w dole poziom wody taki akuratny do pływania, nie za płytko, nie za głęboko, raczej spokojnie gdy nie ma wielkich fal… ale najpierw ono dookoła. Otóż jest to rodzaj pomostu z barierką i drabinkami.

Niby prosta sprawa, ale powiększa „plażę” gigantycznie.

I w ten sposób można się i ześlizgnąć, skoknąć, można i po prostu zleźć do wody nie raniąc się o kamienie i można posiedzieć i popatrzeć. Po prostu, tak zwyczajnie. Deski mocne, metalowe wzmocnienia widać, że stare, barwią na krwisto i skały i oddają kolory porostom. Jest w tym jakieś malarskie szaleństwo.

Jest w tym coś…

Intrygującego.

I jeszcze one ostrygi przyczepiające się gdzie się ino da. Tak po prostu, bo mogą, bo czemu nie… bo przecież na tym polega życie.

Ech… fajno tutaj… i łódką na te wysepki…

Smögen…

Wszystko zaczęło się od magnesu… wiecie, że mam wielkiego fioła na punkcie magnesów i wciąż jeszcze mi nie przeszedł, no więc w przydrożnym sklepie, gdzie to podobno bardzo fancy żarcie dają, można też kupić produkty, na które zwyczajnie mnie nie stać, ale wiecie, obok jest i paliwo i miejse na siku, a za wejście opłat nie pobierając, więc… jeszcze na dodatek padać zaczęło, no to człek wszedł. Spojrzał zza szyb na ni to jezioro ni część morza, ni pierun wie co, ale pikne, malownicze i tak dalej…

A potem się rozejrzał i zobaczył kolorowe domki.

Potem zapodał Googla i już.

Reszta należała już do słonecznego i bardzo wietrznego dnia, który nie ułatwiał ni jazdy ni fotografowania, ni właściwie… niczego. Nadal coś mi w karku strzyka na samą myśl, ale kurde, takie to było cudne wszystko.

Takie, że trzeba tam kiedyś wrócić.

Koniecznie!!!

Bo to, co zobaczyliśmy, czego doświadczyliśmy, w ogóle najpierw sama droga z Fjallbacki tam tak niesamowicie malownicza, tak przejmująco inna niż to, co widzieliśmy już, a przecież, a przecież jeździliśmy już tyle i w te i wewte…

I jeszcze…

No dobra, Smögen… c.d.n.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.