Pan Tealight i Rytowniczka…

„Skała.

Ona.

Kawałek kamienia, obłego już od wielu prac, wygładzonego, po prawej lekko obłupanego, po lewej, znaczy wiecie, jej lewej… rzezanego w kropeczki… dziwne kropeczki, wypełnone białawym nalotem, niczym skórką smoczą, nicym tatuażem, naznaczone, wyróżnione może… kto to wie?

Ona wiedziała.

Ona go stworzyla, naznaczyła i nauczyła, iż żyć może on wyłącznie z nią. I pracować i kuć i ryć i gładzić wgłębienia. Rytowniczka. Kobieta niska, kulista dziwnie, gładka, wyciosana i dobrze oszlifowana, z dużą pupą i głową pełną rudawych, kręconych, kompletnie zmieszanych włosów zebranych na czubku głowy w kołtun zdobiony gałązkami i związany jakąś jasną szmatką…

Ona go używała.

Od jej dłoni się naznaczył, ona go nawet nazwała, chociaż używali onego mienia wyłącznie jakoś tak, wiecie, między sobą… zdobył kształt, od nich stał się narzędziem i dziełem największym jednocześnie. Ale też przez nią utracił jakąś wolność. Wolność wiatrów, fal i morskiej solności. Bo ona o niego dbała. Był dla niej nie tylko narzędziem, ale i dźwiękiem stukających o siebie powierzchni. Magią znaków które razem tworzyli, prawie na zawsze, a czasem na chwilę…

Jednak…

Ostatnio, jakoś tak… obydwoje nie wiedzieli co się dzieje w Świecie Wszelakich Mocy. Co się popsuło, co nie działało… 

I jej odciski zaczęły mięknąć, dłonie traciły puchlinkę…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Władcy czasu” … koniec. I tak naprawdę nie wiem co myśleć. Nie wiem jak to wszystko poukładać, poza tym, że pewnych rzeczy można się było domyśleć, a pewne zaskoczyły mocno.

I tak naprawdę, to bardzo dobra trylogia!

Ale… oto wracamy do naszych policjantów starających się jakoś żyć i pracować, gdy pojawiają się kolejne ciała. Już możnaby pomyśleć, że kurde jak w Fjallbace nikogo nie ma do zabicia, ale jednak, okazuje się, że jest jeszcze ktoś. I tak naprawdę nie wiadomo kto tym wszystkim steruje. Minęło trochę czasu, ale dawne rany się nie zabliźniły. Wciąż sączą, wciąż…

Ona już wie, że ma dość, on uważa się za obrońcą miasta, a ono… cóż, istnieje, żyje i ma się dobrze. Wszystko mogłoby być idyllą, ale nie tutaj. Bo tu legendy znowu powstają, tutaj mity są żywe, a Dziadek po prostu zna lek na wszystko. To miasto jest w tej trylogii najwspanialszym, najcudowniejszym bohaterem. To historia i one stare opowieści są tu najpiękniejsze. Chcę je poznać. Chcę przejść tymi uliczkami, chcę dotknąć starych kamieni, chcę…

… je zobaczyć.

Chcę nawet świętować, co w przypadku introwertyka jest dziwaczne.

Chcę… więcej tego miasta, a na pewno więcej twórczości tej autorki. „Saga o długowiecznych”? Kiedy? Bo wiecie, do tej trylogii wrócę za jakiś czas, jak lekko okrzepnę. Ale do świata, chcę już teraz!!!

Jak w Redondo i w pisaniu Urturi można się zakochać.

Sąsiadka powitała Chowańca słowami: o, byłeś w pracy, to znaczy, że cię nie zwolnili… kuźwa, serio… nie, niezabrzmiało to czule. Nie ma czegoś takiego jak CZULE w duńskim. Nie ma przepraszam, proszę, ogólnej uprzejmości… Oj pewno, jest Uśmiech, nej i unskyld, ale jednak, to nie to samo. Rzucą sorry, ae to takie puste słowo. Podobnie jak Kerlihed. Gdy każdy ma dziecko z każdym.

Nie wiem…

Ten kraj ma zwyczajnie świetny pijar.

I tyle.

Czasem mi się wydaje, że tak mało dookoła jest prawdą… a może prawda w ogóle nie istnieje? Może jej definicje tak bardzo się pomieszały, że po prostu jakoś tak, prawda zniknęła. I nikt nawet nie zauważył jej nieobecności? A może… w rzeczywistości jażdy ma swoją prawdę, albo wiele swoich prawd?

A kraj… ma ich miliony.

No i tyle.

Buuu…

Prawda jest taka, że rzeczywiście wsio jakoś tak wraca ku normalności. Może pustej, może wciąż przelęknionej, ale jednak Duńczycy wykupili wakacje, z których zrezygnowali Niemcy i wiecie, może interesik będzie się kręcił? A może jednak coś się zmieni, bo przecież to wszystko się zmienia czasem z godziny na godzinę.

Na razie, to wsio wciąż pozamykane, ale lody w Gudhjem otwarte.

Jakby ktoś coś.

Chodzenie uliczkami miasta jednak wciąż jest jakieś takie zombielike

Ale co się wydarzy jutro czy pojutrze… kto to wie? Tak naprawdę nikt. Się zobaczy, co nie? Na pewno jedno się narodziło, czyli kolejny sklep on line z wszelako wyspowymi produktami. I firmami. Ale wiecie, Chowaniec go nie robił, co oznacza, że raczej wzięli do zrobienia programu kogoś spoza Wyspy.

Czyli jak zawsze.

Nie żeby nie było takiego sklepu, no ale… o co się plumkam? No wiecie, bo racej ludzi mieszkających tutaj, którzy głównie zaopatrują się w Netto i to w te najtańsze produkty, to ich nie stać, ale usilnie się na nich stara wymóc presyję wielkaśną, coby… byli poprawni politycznie i eko i w ogóle…

I kupili od nich.

Jak dla mnie to świństwo mega, ale co tam.

Oczywiście, że to byłoby piękne kupować to, co wyprodukowano tutaj, ale… po pierwsze ceny, po drugie wiem ile wylewają szajsu na pola, cuchnie jak w ściekowni chemicznej, a po trzecie, no cóż, nie mają przecież wszystkiego. A zresztą ceny… rozumiem, że dostarczą pod drzwi i tak dalej, ale…

Ale…

Ale.

Po prostu oto jest kolejna chlubna inicjatywa, o której będą pisać i pewno dostaną jakąś nagrodę, ale to, że żerowali na grupie ludzi przerażonych, zjednoczonych na Facebooku… cóż, o tym nie napiszą. Że to już było i jest, też nie. Wiecie, boski pijar. I gra gitara! Alleluja!!!

Ech…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.