„Znaczy nie no… oczywiście, że była tutaj od zawsze. Od dnia wychnięcia wyspiego szkieletu w otchłani wszelakich niebytów oraz… morza i solności wszelakiej, ale bardziej śledź niż chipsy…
Była.
Była w formie wciąż widocznej, na pewno rozpoznawalnej dla tych z przeszłości, ale onych z teraźniejszości, to raczej nie. No serio, wystawiała czasem, gdy tylko wody lekuchno opadły, kolumienkę, zwieńczenie, jakiś kraniec marmurowej w zamyśle, ale w wykonaniu granitowej, nie do końca cegiełki.
Wystawiała one swe części wciąż jasne, wciąż nieobrośnięte, jakby wszelakie morskie stworzenia zabawiały sie wyłącznie jej czyszczeniem i wciąż używaniem, czceniem nawet i jeszcze… może składały ofiary, może i z ludzi zagubionych, może i ich strzępków, które udało się im zdobyć…
Świątynia.
Może i w ruinie, ale jednak wciąż Świątynia. Wciąż miejsce bogów, w którym łaskawiej spoglądali okiem na ludzkość… czasem, bo wiecie, no nie zawsze. Nie oszukujmy się, bogowie są kapryśni, bardzo. I nie możecie im tego wyrzucić tak prosto w kolumnę, absydę czy inne tam trzony, bazy, stylobaty.
Akroterion, gzyms, mutulus… architraw, abakus, echinus… wszystko to się przypominało Wiedźmie Wronie Pożartej, gdy pływała i muskała one pozostałości po tych, którzy w Nich wierzyli. Naprawdę wierzyli. Na tyle, bo oddać ciało i życie i duszę, a przede wszystkim, wiecie, wszelkie dutki!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Chciwość” – … okay. Jak dotąd, moim zdaniem, najgorsza książka tego autora. Bez urazy, ale tak naprawdę to wszystko nie ma sensu. I nie, nie chodzi wyłącznie o to, iż mój humanistyczny umysł kiepsko se radzi z matmą, bo ekonomia, to trochę wszystkiego.
Ale od początku.
Autor między innymi „Black outa” i „Zero”, za każdym razem rozprawiający się z jakimś problemem współczesnego świata, pokazujący rozwiązanie i to, jak ludzie na to reagują i… niestety dobijający nas za każdym razem, bo wiedzący nazbyt dobrze, że człowiek, to zawsze ino człowiek… i zawsze pozostanie sobą i jakoś tak, naprawdę się nie zmieni, bo głupi…
Tym razem zabiera się za ekonomię. Za oną władzę kilku, którzy w swoich garściach trzymają całą kasę i wyjaśniający, dlaczego tak jest, ale zapominający, że drzewiej, tudzież w małych społecznościach, bywało i bywa, inaczej. Weźmy na przykład Amiszów. Naprawdę, przeanalizowanie ich życia to skarbnica mądrości. Może poza tymi agrafkami, jakoś ich nie kupuję, ale cala reszta…
Ale oczywiście nasz boahter scenerię przenosi do miejsca sobie znanego, dorzuca demonstaracje, morderstwo i męczeństwo tych, co to chcą coś zmienić… i jeszcze… tak naprawdę, nic ponad to. Bo tak naprawdę, czy coś się zmieni? Dzieci, które dostały pod choinkę diamentowe pierścionki i te, które dostały zarazki i nic ponad to. Nadmierne płodzenie się, wszelaką głupotę. Nie, nie wolno mi się znowu rozpalać, bo to nie na moje nerwy. Powiem więc tylko, że książka jest ciężka, prawdziwa i mądra, ale przedstawienie całej opowieści dla zwykłego zjadacza chleba może się okazać nazbyt ciężkie. I dobijające. I niezrozumiałe nawet…
I jeszcze ona poboczność, czyli nasz bohater glówny… gdzieś zanika, gdzieś go miażdży cała ekonomia i marketing i… nie, nie jest to powieść rozrywkowa, ale też jest to powieść, którą dobrze poznać.
Dla wytrwałych.
Strzelanki.
No więc oczywiście jak wszędzie, z jednej strony są ci, co to by walili w te i wewte i szczerze, nie rozumiem. Bo przecież to ino jakiś dźwięk, mnie o zawał przyprawiający, a cała reszta, to nic. Kompletnie nic. Ni żadnych fajerwerków na niebiosach, spadających gwiazdeczek, palm czy kokosów…
Nie.
Ino smród i dźwięk.
Kiepski.
No i możliwość oberwania nogi, głowy, ręki, może i w oczko wpadnie. Serio… naprawdę nie jestem paranoikiem, a weźcie, jestem. I szczerze gdzieś mam kotki, pieski kocham, ale nie oszukujmy się, sama jestem takim zwierzakiem, co to się chowa, zakrywa, cierpi i jęczy, wali prochy i tak dalej. Ale wiecie, człowiek metrykalnie dorosły, więc kogo tam obchodzi. No co… bądźmy szczerzy. Problemy mentalne w przypadku tak zwanych dorosłych, a tak naprawdę niewyleczonych dzieci…
… są…
Zabawą mediów.
Najlepszą wymówką youtuberów, co to spieprzyli se życie. Że ojojojjj ja mam lęki i depresję i dlatego musicie mi płacić.
Hmmm…
No ale, strzelanie w stolycy duńskiej, wieliej i barwnej, zawierającej i oną cudowną dzielnicę trawiastą… przeinaczyło się w wojnę. Możecie oberwać z petardy, fajerwerka, kij wie czego, bo ja się tylko boję, nie interesuję wrogiem. I to jadąc na rowerze, wiecie, ekologicznie, czy też komunikacją miejską.
… więc może zakażą na amen?
Na razie mamy tylko wyznaczony okres strzelania.
Kilka dni, ale i tak zbyt wiele.
Morze…
A tymczasem na plaży znowu inaczej.
Za każdym razem jak jedziemy na Dueodde, to wiem, że czymś mnie zaskoczy, że coś się zmieni, że wydmy, że wody, światło, zapach, trawy, roślinki, dwie wieże… pustka, kilka osób, więcej ludzi…
Tym razem, po tych wiatrach Dueodde zniknęło.
A przynajmniej takie, jakie znałam. Nawet takie zmienne, z wędrującymi wydmami, oną płaskością wszelkiej patelniowości użytkowej głównie latem… A teraz, nagle, nie ma płaskiego, są wielkie kałuże lekko smrodliwych wód oraz pomarszczenia i wydmy zmalały trochę, a może tylko człowiekowi się tak wydaje?
A może…
A może na plażę wkroczyli nader bardzo pomroczeni architekci krajobrazu i spieprzyli robotę? Nie wiem… już sama droga dziwnie się pochyliła. Na szczęście drzewa i wrzosy wciąż są na miejscu, dwie wieże w oddali, ale morze… tak, morze jest na miejscu, ale dojście do niego jest trudne, chyba że urodziłeś się po innej stronie plaży i przylazłeś stamtąd. Albo…
Albo wszystko się zmieniło.
Albo Wyspa postanowiła jednak zostać taką bez plaży? Bez onej, chyba najbardziej słynnej, nęcącej białym piaskiem, bardzo szerokiej, pełnej onych zaułków wydmowych, które zezwalały na prywatność, ale i z oną płytką wodą, która sprawiała, że jakoś tak, dziwnie jakoś tak, no po prostu nie dawało się pływać… Bo żeby w końcu zanurzyć się na odpowiednią głębokość doleźć musiałeś prawie do tej no, wiecie, no onej tej Polski, czy gdzie tam…
… więc co się stało?
Pewno to, co zwykle.
Wiecie, Wyspa żyje. Morze żyje. Wiatry też mają sie dobrze, a wszelaka zmienność kontynentów na ich obrzeżach jest najbardziej widcozna. Szczgólnie tych miękciejszych. Chociaż, z drugiej strony, jak człekowi się zawali kawał tego cięższego, to odgłos jest większy, więc…
Nie wiem.
Ale znowu coś się zmieniło.