„Nie prosiła o niego.
Nie wystawiała ogłoszenia, nie krzyczała, nie składała ofiary z dziewicy, naprawdę… nie chciała, nie potrzebowała, a może… tylko się jej tak zdawało?
Hmmm…
Czyżby zaczynała w siebie wątpić?
Może i zaczynała.
Ostatnio zbyt wiele światów ładowało się do tego, co większość zwała oczywistością, opisywała jako realność i jakoś tak Wiedźma Wrona się w tym wszystkim gubiła. Ale milczała. Bo przecie lepiej tak zwanym „normalnym” nie mówić, że to chyba jednak może być inaczej, iż istnieje równanie, siła wyższa, tudzież wszelaka fizyczność… wiecie, milczenia ci zwani wariatami, lub li ino innymi, uczą się dość szybko. Ona też dość szybko to pojęła.
Choć i nacięła się kilka razy, ale…
Żeby od razu pomocnik?
Mały, brązowy miś w wielkich, czarnych skarpetkach z szarą wstawką, paseczkami, a całą resztą zwyczajnie misiową, krągłym ogonkiem, i że niby on ma jej jakoś pomóc? I jakoś no, wiecie, zwyczajnie tak za nią decydować?
O co, to nie!!!
Ale się pojawił.
Jak sporo spraw i rzeczy ostatnio więc durnie było, głupio, niezręcznie całkowicie, no wygnać go na wnietrzny świat.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Morze.
O tak, morze jesienne już.
Po pierwsze trawy. Wiecie, one długie, średnie i mniejsze, całkiem malutkie. No widzicie, wcześniej one przechodziły oną transformację od żółtkowozielonych, potem neonem waliły, a teraz brązowieją. Ale one brązowieją mega. No serio. Po prostu mega i na full wypas, w karmele idą.
I robią to super!!!
No i te trawy tak się kłaniają falom i się podnoszą, kłaniają i podnoszą. Jakby kurde chodziło im wyłącznie o oną własną szczupłą linię. Wiecie, maksymalne dosportowanie! Wieczny fit! Ale kolorek łapią dopiero po wszystkich, jakby wiedziały, że ten cały brąz z ludzi już złazi, ale na nich… no właśnie, na nich dopiero teraz zabłyśnie i porazi one ludzkie, chciwe oczęta i oczywiście… będą zazdrościć. Mega będą zazdrościć. I o to trawom chodzi. A co, jak mogą to sobie poszaleją z opalenizną.
No i po prostu piękne są te trawy.
Rzadko nieruchawe w onej morskiej ciągłości drgań, wszelakich falowań i wietrznych lub niewiertrznych przymuszań do ruchu. Bo przecież i pogoda, w znaczeniu mocno temperaturowym, się zrobiła taka niskawa.
6 stopni w październiku to się nie zdarza często.
Oj nie, nie tutaj, a jednak jest.
Ludziska podkręcają ogrzewanie, ludzie szukają czapek i rękawiczek. Ale nie ma boja, znowu ma podskoczyć do 15tu, więc nie będzie jeszcze zimy, za to ferie dyniowe a pewno. Bo w końcu chyba należałoby zmienić tę dziwną nazwę onych ziemniaczanych holidejsów. Znaczy tam wolnego w szkole…
Kto tam pyry zbiera…
Dynie władają.
Po drugie wodorosty i meduzy, które wypełzły były…
Przyznaję, że poszukuję je jak jakieś połączenie zwyczajowego szaleńca z obesyjno kompulsywną babskością, która seryjnie chce sobie udowodnić, bo świat to ma już gdzieś, albo ino tak sobie tłumaczy… że może zrobić takie zdjęcie, że po prostu świat się pokłoni, niebiosa roztworzą, piekła też, bo czemu nie, równouprawnienie jest, polityczne poprawności i tak dalej, więc…
… no zwyczajnie chcę…
… muszę…
Muszę złapać one pięknie mokre kamyczki, kolorowe i barwne, na nich zielona sałatka, neonowa taka, paskowana, i na to brunatnice, czy inne tam czary mary zasadniczo wodnorostowe… które nagle przybrały barwę najszlachetniejszego z burgundów. I wyobraźcie sobie te meduzy na nich, pod nimi, obok nich i tak dalej.
No po prostu baja!!!
Nierealna…
Ona dziwna galaretowatość, sporadycznie widoczne te wszelkie kwiatkowości różowate i purpurowe czasem… ten okrąg, niby inplant, a jednak może coś z kosmosu… Oczywiście świeże wszelako. Oczywiście. No inne to już wiecie, nie taki efekt, nie… tylko te tak odbijają wszystko, tak zbierają drobinki piasku, tak bardzo są idealne. Tak bardzo nietutejsze się zdają. Tak bardzo… przerażają mnie i fascynują zarazem.
Nie mogę ich ominąć.
Po prostu muszę robić te zdjęcia, jakby mnie wołały, krzyczały, że ta ich śmierć, ona cielesność, która zaraz zniknie, zeschnie, spłaszczy się, musi zostać pokazana. Musi być na coś. Ma być sztuką.
Pragnie nią być… choć dla mnie już jest.