„No cóż, zdarzają się takie chwile i momenty w życiu… szczególnie onych uznawanych za dorosłych, ale… ale nie tutaj.
Nie tym razem.
Nie miało być jak zwyczajnie, normalnie, nawet mając do wyboru tyle znanych jej metod i dróg, ścieżek i wszelakich wierzeń, po prostu… wiedziała tylko, że to się zmieniło, a ona musi je pochować. Umarłe. Zgniłe. Zaraźliwe. Nieżyjące. Nieoddychające. Niemówiące. Niebędące, a jednak wciąż posiadające one…
… bardzo źle jadącą postać.
Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki straciła te, które ją pożarły i utworzyły. Zabrane przez Żółtego Potwora, przez bezmyślność innych, przez wredność może i Pokręconych Duchów. Albo… miała to być kara? tylko za co? Dlaczego? Przecież serio jest takim workiem do walenia dla każdego…
A może właśnie o to chodziło.
Że Chatka Wiedźmy postanowiła zabić Wiedźmę?
I może ją zabiła bo od tego dnia jej imię zmieniło się… ale najpierw, pogrzeby. Dotknąć każdą, zatruć się, dobić, załkać, wspomnieć. W jaki sposób pamiętała je wszystkie? W jaki? A potem worek za workiem, niczym koroner, a raczej jego słabo opłacani pracownicy, co to nie baczą, czy przytną suwakiem jakąś część klienta. Palec, włosy, nos, kartkę, okładkę, obwolutę może…
I tak siedziała, klęczała, pakowała…
I pozostała Pożartą Przez Książki Pomordowane. Przez te, które zginęły, może i dlatego, by ona wciąż oddychała?
Czy tego się kiedyś dowiemy?
Pan Tealight był przerażony, gdy zrozumiał ogrom spisku, o którym nikt z nich nie miał pojęcia, bo przecież jak mogli podejrzewać, przecież nie, sama zapraszała, przecież czcili, przecież…
A może coś przegapili?
Więcej…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Opowieści belorskie” – … ostatni tom cyklu. Czy najlepszy? Nie. Czy dobre zakończenie? Nie… więc po co w ogóle? Nie wiem, ale… to wciąż ten świat, wciąż ten humor, wciąż one postacie, więc jednak… fajnie.
Tom zawiera zbiorek mniejszych i większych opowieści poukładanych mniej więcej chronologicznie, gdy człek popatrzy na Lessę… opowieści o tych, którzy pojawili się w życiu naszej ulubionej wiedźmy, którzy jakoś ją naznaczyli…
Ale nie o niej.
Oj tak pojawia się w tle w jednej z historii, ale tyle jej, co nic. Oczywiście jest niegrzeczna, niesubordynowana i wszelako jest sobą. A poza tym. Nie liczcie na jej obecność. Na to, że to ona jest na okładce. Jeśli mieliście takie nadzieje, naprawdę się zawiedziecie. Ale jeśli chcieliście opowieści powiązanych ze znanym wam universum. Jesteście w dobrym miejscu, jednak… nie zaczynajcie przygody z Belorią od tego tomu…
Proszę.
Zacznijcie od początku.
Warto.
Za oknem żniwa.
Podobno spłonęło już kilka traktorów, czy też maszyn. Podobno w tym roku w odróżnieniu od poprzednich jednak się udało i będzie co zmielić. Tudzież zjeść zwierzątkom, czy co tam z tych pól zbierają, bo choć to wciąż kombajn i traktor, to jednak, to co zbierają… co to w ogóle jest? Niskie toto i dziwne takie.
No ale…
Wirujące nad horyzontem światełka nie są raczej nalotem ufoków. Chociaż może? W końcu kto to tam w dzisiejszych czasach wie? No serio. Kto może być pewnym, iż jego sąsiad czy sąsiadka, szczególnie ta szczupła, wciąż oszałamiająca mimo ponad sześćdziesiątki na karku, barkach i tej wąskiej taliii… no nie jest ufoludkiem?
I tak w ogóle, to jaka obecnie jest definicja kosmity?
W końcu my też kosmos, co nie?
No ale, dość rozważań nacjonalistyczno-bioogicznych. Biologia kosmosu na pewno jest zajmująca, ale pył unoszący się ponad traktorem i za bizonem, czy jak tam się teraz one maszyny zwą… no wiecie, te wielkie te pomarańczowe, no, te tam kombajnicze smoczydła z trąbkami… serio, że jeszcze tego nie wycofali z użycia. Wiecie, jacyś fundamentaliści religijni… w końcu w tym tyle seksu. Ten pomarańczowy, ten czrwony traktor, on mu podjeżdża lekko, on wyciąga w jego stronę oną rurkę…
Sam seks! LOL
Ale!
Pył oczywiście oznacza, że mimo tych kilku chwil deszczu, nadal jesteśmy suchutcy na amen z pacierzem. na dodatek rypie się linia brzegowa chociaż wichur jakichś czy ulew nie ma… no wiecie, z suchości.
I jeszcze implanty przypłynęły!!!
Bleeeee!!!
No tak, ja mam do meduz dziwny stosunek.
I to nawet do chełbi!
Już nie mówię o tych gigantycznych parzących, onych czerwonych i pomarańczowych potworach wielkości podwójnej patelnii. Serio! Szczególnie tych kołujących dookoła Szwecji… Niby u nas trafiają się naprawdę sporadycznie. Naprawdę. Chyba widziałam coś większego raz, zwykle są tylko one zwykłe chełbie, które podobno są niegroźne, ale… czy ja wierzę w tą oną niegroźność? Nie.
One przerażają mnie…
Anatomicznie.
No bo serio to wygląda jak implanty i jakoś mnie przeraża tak dogłębnie, wiecie, na poziomie onego babskiego strachu przed rakiem i tak dalej. Nic na to nie poradzę, ale takie mam właśnie odczucia. I tak, próbowałam je jakoś poznać, rozcinałam je zimniejszą porą, gdy wiadomo było, że są już całkiem zdechłe, ale nadale…
Nie mogę z nimi pływać.
A woda marzenie!
Czysta, bez fal, nosz kurcze przecież by można, ae tyko jedna się o mnie otrze i już tonę!!! Naprawdę!!! Dostaję ataku paniki i lecę bul bul bul i tyle. Po prostu. Jakoś tak i tyle. Inaczej nie będzie.
Chwilowo na pewno…
A tak w ogóle, to wiecie, sezon się kończy.
Lekko w końcu można się bardziej poruszać w mieście i poza nim, czasem tyko Polacy jadą niezgodnie z nakazami znaków drogowych, ale im to nie powiesz. No nie wiem, serio… jakoś nie słuchają, czy co? A może głusi? Bo niemi to na pewno nie byli, no i dumni z narodowości własnej bardzo.
Serio… co wszyscy mają z tymi flagami?
I jeszcze te rowerowe buty… przeraża mnie ich dźwięk, jak „kląskanie” flipflopów.
Naprawdę!!!