Pan Tealight i Pan z Lasu…

„No dobra, od razu się źle kojarzy taki pan na skraju lasu w płaszczyku, z rękami w kieszeniach, albo co gorzej, tuż przy guzikach, jakby już rozchodzących się, nie połączonych z dziurkami… drżącymi rękami. Znaczy dłońmi, o dziwnie mocno wypielęgnowanych paznokciach…

I prawie niewidocznych żyłkach na nich.

Piękne, białe dłonie, o długich palcach, ale wiecie, symetrycznych, o paznokciach jasnych, czystych, z obciętymi skórkami. No marzenie manikiurzystki. Nie da się nic sfafulić jak się one lakiery nakłada czy inne tam doklejanki domontowywuje. I wiecie, tak dalej. Albo dla takiego fetyszysty…

Oj tak, bo przecież macant też może być macantem!!!

Ale wróćmy do tematu, więc pan. W płaszczu, może to i jakieś berry, może i nie, czy ma tam kratkę na podszewce, czy nie ma, ale jednak… ma guziczki. I paseczek, ale wiecie, ten mu tam dynda i powiewa, więc… a on po prostu na tym skraju lasu stoi i wygląda jakby miał nacząć zło jakieś, a może być przecież tylko rąbanym modelem dla starszych pań, czyż nie? Może być!

Pan z Lasu… który przerażający staje się dziwnie bardziej, gdy po prostu zakręca ten pasek, bierze teczkę, która stała mu przy krzaczkach, tuż obok nogi w ciemnych portkach na kant zaprasowanych. Gdy tak się rusza, przestaje być gmatwaniną pytań i domysłów, zwątpień i wszelkich gdybań, kroczy nagle w twoją stronę, a ty już wiesz, już pamiętasz, a może sobie przypomniałeś dopiero…

O tej kopercie w skrzynce.

Wyciągu…

… minusach…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Czerń kruka” – … erm, nie. Nie dlatego, że to już było, że wszystko jest powieleniem schematów i ogólnie już nie dla mnie. Po prostu. Nie, za kolejne wykorzystywanie specyficznego miejsca dla nie do konca dopracowanje historii i nudnych bohaterów.

Nie wiem. Może i jak ktoś nie czytał takich wyspowych opowieści, to będzie to dla niego coś intrygującego? A może jednak nie? Może wcale nie da się zaskoczyć, od razu będzie wiedzieć co tu nie gra i tak dalej. Bo ja czuję się, jakbym już przeczytała taką powieść. A może i nawet ze dwie lub trzy.

Sprawa jest prosta.

Zwłoki. Od razu oczywiście jest i możliwy przestępca, ale każda mała społeczność ma kogoś takiego, więc nic nowego. Nic zaskakującego. Jest i detektyw, jest i cala ta gra: my i oni, no i miłość jakaś i jeszcze kobieta, która się boi i możliwa kolejna ofiara… i jeszcze te pustki, wiatry i morze… i oczywiście pragnienia, bo młodzi nie chcą zostać na wyspie, wolą w świat, więc…

Morderstwo jest raczej banalne. Ale trochę otwiera oczy na oną znikomą niewinność mlodzieży. Na oną nieistniejącą umiejętność wychowywania dzieci przez rodziców. Wiecie, jak zwykle, współcześnie.

Bardzo.

Dla mnie ta powieść to klon.

Nudny i przewidywalny, ale może kogoś zaintryguje?

Lund.

Tym razem nie dałam za wygraną. Tym razem chciałam zobaczyć w końcu więcej, a mimo zimna, pogoda była niesamowita. Słońce już popołudniowe, wciąż parzące, ale jednak mocne, już nie tak błyskające, ale wciąż cudownie spowijające wszystkie miejsca, bawiące się załamaniami i kolorami.

Będące wszędzie.

Lund.

Miasto stare, pradawne, teraz bardziej studencka osada, mocno rozkopana w okolicach centrum, ale jednak tak niesamowite w tych swoich kamieniczkach, małych domkach szachulcowych, onej kostce, deseczkach, drzewach, parkach… zdaje się mieć tych parków tak wiele. Tutaj coś na ksztalt pałacyku, tutaj budynki uniwersytetu, które wyglądają jak Hogwart, a tam znowu fontanna.

I kolejna i jeszcze jedna…

I kwiaty.

Wychodzące z trawników i przygotowanych dla nich miejsc. Żonkile i narcyzy, cały krąg lilii królewskich, onych koron złotych, zwisających dookola wodnej muzyki. Patrzących na one wrony i kawki, które oczywiście bezczelnie zażywają sobie kąpieli w tych pluskach i kroplach. W wodzie górnej i dolnej. Wrzeszcząc przy tym, kłócąc się, oczywiście mają pewnie jakieś powody, ale jednak, o co im chodzi?

Ale jednak… hmmm, tak o wiele bardziej są intrygujące.

Ludzie porozkładali się gdzie się da. Tutaj mija nas jakaś gromadka noworoczniaków, którzy mieli jakąś większą przeprawę na uniwerku. Obowiązkowe ubranka, do tego wszelkie dziwne pomoce… ech, przypominają się człowiekowi te czasy, gdy sam srał po nogach przed egzaminami.

I przed tym najważniejszym… ech…

… kiedy to było?

Wieki temu.

Ale jeszcze tak, w drodze udało mi się zobaczyć jeden z największych grobowców skibetowych. No po prostu mega. Znowu obok czegoś na kształt gospodarstwa a może i knajpki… nie wiem, wiecie, jeszcze nie sezon, ale jakby tak było coś takiego, zamarzyć się tuż obok takiej przeszłości? Ale warto się przełamać i zrobić włam na posesję. LOL Kamienny Statek przy S Ugglarp. Po prostu coś mega. Naprawdę. Chociaż jak dla mnie za mlody, bo się okazuje żelazny, no ale…

I ta cisza, pustka…

Ech…

Spacer po Lundzie, to historia.

Od X wieku było to miejsce o gigantycznym znaczeniu religijnym. Właściwie religia tutaj zdaje się wyzierać i z prawej i lewej. Ta katedra. Ta niebieskość kamienia w tym specyficznym świetle, te niesamowicie rzeźbione wrota i ta pustka protestancka w środku. Takie to wszystko straszne i intrygujące zarazem. Obecnie głównie służy do tego, by przysiąść sobie od strony słonecznej i wyczajnie grzać się od rozpalonych kamieni, przysiąść i nie słuchać niczego, bo tutaj jakoś tak cicho, inaczej… czy dlatego, że większość to wykształciuchy?

Tak, nawet nie wzbudzałam tutaj zadziwienia łażąc z książką.

I mają księgarnie!!!

Najważniejsze miasto Danii w XIII wieku… tak, tutaj tak łatwo zapomnieć, że kiedyś to wszystko było jednym państwem. Zasłuchać się w ten język. Czytanie jakoś idzie, ale w movie szwedzki ma tak rozkoszny zaśpiew, że nie chcę go rozumieć, bo za piękny jst by go rozumieć ot tak po prostu! Zbyt elficki, magiczny, jakiś taki może i anielski… jakoś tak zbyt przyziemna chyba jestem by być go godną… LOL

No ale!

W końcu udało mi się nie tylko obmacać lepiej katedrę, zajrzeć do niesamowitego skepiku w białym domku, ale przede wszystkim odnaleźć kamienie runiczne, które zostały zebrane w jednym z parków. Stoją tak trochę z boku, za iglakami, w kręgu, więc wiecie, można ich nie zobaczyć. A raczej niełatwo, bo przed nimi popiersie Svena Lagerbringa. Oczywiście jesteśmy w Lundagård Park. No przecież. Jak inaczej miałby się nazywać. Kamienie są niesamowite, to należy przyznać. Może i w większości to teksty w typie ja… imię… darowałem ten kamień swojemu kamratowi… ale, co tam.

Fajnie byłoby dostać taki głaz.

Wiecie… „to naprawdę ładny głaz”.

Ale poza najstarszym Muzeum Archeologicznym, którego znowu nie zobaczyłam i jednym ze starszych kompleksów szpitalnych… co jest dość intrygujące, całe miasto kryje tak wiele przesłodkich uliczek, sklepików, miejscówek, knajpek, instagramowych rajów, no po prostu… jest idealny dla fotografa, historyka i zwykłego wielbiciela rzeczy ładnych i czystych. Starych, ale wciąż jarych.

Bardzo jarych!!!

To jak? Lund następnym razem?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.