Pan Tealight i Mistrz od Niczego…

„Bo jak się okazuje Niczego też potrzebowało i bóstwa i mistrza, i wszelakiej pomocy by wzrastać i się rozwijać. Też było onym spragnionym uwiązania ku rozmaitym kultowościom, boskościom, wszelakim obrzędom, moze i wyuzdanym, moze i nazbyt wymgającyh wypikselowania pewnych częsci, gdyby komyuś zachciało się nagrywać co robiło… może i więzy, szpikulce…

… młoty, koła łamanie…

Dobra, poniosło go, ale serio.

Chciał modlitw i kościołów.

Miejsc kultu i wszelakiego wsparcia, choć nie do końca był pewien tych wiecie, ofiar. Tacy, kopert i zwyczajnie wsuwanych do kieszeni banknotów, klejnotow wieszanych na posągi i tym podobnych. On raczej chciał słów i psalmów, nowenn i hymnów pochwalnych, może i nawet jakieś rodzaju różańca? Może i monstrancji z niczym i jeszcze wszelkich pochodów, piegrzymek, czołgań się…

Tak… tego pragnął.

Ale, pewno z podowu onej niechęci do ofiar dostał mu się ino Mistrz od Niczego. Niby z aureolką, ale jedna żadne bóstwo. Żadnej bazyliki, żadnej nawet kaliczki, choć kto mu bronił jakąś z gliny sklecić… z patyczków naplażowych, kamyczków, piasku i szkiełek jeszcze ugłaskanych przez fale…

O tak, teraz miał plan!!!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

W porcie…

Mam takie miejsce w porcie w Gudhjem, gdzie lubię sobie posiedzieć. Oczywiście w sezonie to wiecie, trudno tak po prostu sobie tam wleźć i być samemu, bo port zapełniony, ale jednak teraz, gdy wiatry wciąż chłoszczą wszystkim i wszystko, to jednak jakoś tak można być samym, a jednocześnie mieć widok.

Z jednej strony oczywiście jest morze, za plecami, za falochronem, moze czasem trochę zmoczy, ale nieszkodliwie, raczej nie polecam tego miejsca wtedy, gdy fale przelewają się przez wszystko i moczą nawet ulice. Wiecie, bezpieczeństwi przede wszystkim. No chyba że macie inne plany, to wasza wola. Jakoś ostatnio jestem spolegliwa… ale poza takim stanem rzeczy, uważajcie.

Wiatr i fala to niebezpieczne połączenie.

Choć też tak bardzo intrygujące.

Zdjęcia możecie pooglądać na moich pozostałych blogach. FYI

Ale… wybieracie miejsce, bo przecież mimo ulubionego miejsca ono miejsce ma też podmiejsca, no i wiecie, w niektórych może wiać bardziej, w innych mniej, a tam jeszcze na przykład pojawiła się kałuża, a mokry bottom, to niefajna sprawa. Niby małe prawdopodobieństwo, że kogoś spotkacie w drodze powrotnej, ale jednak, na pewno będzie to ktoś znajomy. Oj na pewno, uwierzcie mi!!! Chociaż, czy to w ogóle ma znaczenie?

Tutaj ludzie mają gdzieś w co jesteście ubrani.

Naprawdę.

Przybyłych poznaje się po dbałości o ciuchy. Tych żyjących tutaj z dnia na dzień, po ciuchach roboczych, naddartych, znoszonych… które noszą normalnie, wiecie, niewstydząc się, jakby co najmniej ze złotymi niciami tkane były…

Ale…

Siedzimy.

W moim przypadku siedzenie oczywiście kończy się tym, że pracuję. Pstrykam zdjęcia. Czy to praca? Jeśli tak bardzo człowieka to kręci? Prawie tak jak ryty naskalne, ale… no dobra, archeologia ważniejsza, ale to też ważne, więc… co jest pracą? Czy praca to tylko to, co męczy? To co, gimnastyka?

To męczy, ale to fajne męczenie.

No więc siedzicie.

I jeśli nie jesteście mną, to oczywiście podziwiacie widoki, a te są dookolne. No prawie, bo za plecami dla bezpieczeństwa macie skałę, więc metra wam brakuje, ale przecież tyle wystarczy. Jest i wędzarnia, są białe kominy, są kolorowe domki i ślimaczo pędząca gdzieś droga. Chociaż może i ona się zatrzymała na dłuższą chwilę, coby sobie na ten granat fal popatrzeć, na one prześwitujące przez niego zielonkawości, szmaragdy rozpuszczone w połyskującym tlenie…

Tak naprawdę te fale tak nęcą. Tak bardzo można się zapomnieć i zamoczyć. Niby morsowanie fajna rzecz, ale fale nie puszczają, miotają tobą po kamieniach, po zapomnianych mitach, wspomnieniach, marzeniach wyrzuconych w morze…

Lepiej nie, lepiej dalej oglądać domki.

Po prostu.

Niewielkie kamieniczki w pastelowych kolorach, ale wszystkie z ceglastymi dachówkami. Pomarańczowymi, równiutkimi. Wiecie, taki prikaz i tyle. Ale o to chodzi prrzecież. O pewnego rodzaju uniformizm. O oną perełkę nadmorską. Czystą i spokojną. Z równymi dachami, nie do końca równymi ścianami. O, listonosz przyjechał, znaczy już późno, słońce za górkę się chyli, ale wciąż wieje i świeci. Listonosz oczywiście pocztę zrzuci gdy tylko stateczek przyturla się z naszych Karaibów… no wiecie z Christiansø. Przecież oni też chcą dostać swoje przesyłki.

Rachunki, listy od kochanków, może nawet i coś z Etsy?

Albo jakiegoś Alibaby?

A ja wciąż siedzę. Niby wiem, że czas wracać, ale jakoś kurcze mi się nie chce. Kościół trochę przeraża, ale on mnie zawsze przeraża, więc… co mi tam. Szare niesmoczysko, które zapomniało jak fajnie być magicznym…

Posiedzę tu, zmienię się w kamień.

Fajno będzie.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.