„Die hard lub lekko… właściwie, to przecież nie ma tak, że na pewno sobie wybierzesz jak to będzie, choć nawet wiesz, że będzie, to może nie pójść tak jak myślisz, albo coś się zmienić nagle, albo ty sam… No ale, nawet jak nie wybierasz, albo szczególnie bardziej właśnie wtedy jak wybierasz i jesteś zdecydowany, bo przecież prawo winieneś do tego mieć, to twój los…
Ale wiecie, o tym, to lepiej nie mówić, pisać czy szeptać nawet… bynajmniej na dzielni nagle…
… pojawił się Truciciel.
Wiedźma Wrona Pożarta przyznała, że była zaskoczona, że to on, że to ten sławny i tak dalej, bo wiecie… nie wyglądał. Ale jak miał wyglądać szczur? Może i taki wyrośnięty, może i ma na imię Camus, ale jednak nawet chodzący na dwóch nogach, odziany w wyprasowany, szary garitur, czarną koszuę i jasnozieloną muszkę w radosne, różowe kropeczki – choć może to był sos z tej kanapki, którą jadł, takiej w papierku, wiecie, domowej roboty – kolega, wciąż był szczurem. I ogon miał zaiste imponujący!!! Nie dość, że gruby, potężny, skręcony niczym bicz i przytroczony do paska, to jeszcze tatuowany w tak drobne literki, że niczego nie była w stanie doczytać.
A dlaczego Truciciel?
Cóż.
No przecież każdy się mógł wprowadzić, obostrzeń nie było co do pasji i wykonywanego zawodu, chociaż Wiedźma Wrona na pewno nie zgodziłaby się na gościa hodującego pająki i węże, trucicielstwo to w końcu dobry zawód. Naukowy stopień na pewno Camus posiadał, więc… no i naprawdę nie lubił kotów, a dla niej oznaczało to mniej smrodu na trawniku, więc czemu nie?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Kłamca, kłamca” – … eeee. No dobra, to nie jest zła powieść. To brutalna powieść, ale jednak taka, której czegoś brakuje, a sprawca jest dziwnie odstającym obiektem od całego świata powieści.
Nasi bohaterowie tym razem właściwie składają się wyłącznie z niej. Ale i tak, jakoś tak coś się nie klei. Okay, przyznaję, że morderstwa gliniarzy, to coś mocnego. Bardzo mocnego, szokującego, a pomysłowość autorki w zabijaniu winna lekko zaniepokoić jej rodzinę, tudzież zwyczajnie, wiecie… przychodzi jej wszystko na myśl przy zmywaniu. Jak królowej Agacie Christie!!! A może jednak to efekt jej doświadczenia zawodowego? W końcu pracowała w policji, więc… może? Ale jednak. Dobra, stworzyła intrygującą bohaterkę, ale coś w niej nie gra. Nie wiemy już kto ma być jej partnerem, czy gliniarz czy jednak były żołnierz, któremu pomaga?
A może jednak…
No i czy sypianie na cmentarzach jest dozwolone?
Nie wiem.
Pomysł na powieść bardzo dobry. Wykonanie już trochę gorsze niestety. Coś się nie klei, kolejne zbrodnie łączą się ze sobą, szokują nas, wciągają opisem, ale praca gliniarzy jest dziwacznie marna. Jakby naprawdę autorka starała się ukryć wszystko, albo bała się, że ktoś się czegoś domyśli… więc nagle złoczyńca wyskakuje jak z d… no sorry no, ale bardzo się na tym zawiodłam.
Pomijam już fakt logiczności pewnych zachowań.
Warto, ale tylko dla wielbicieli pisarstwa Flint i tej serii, bo pamiętajcie, że to… trzecia część już chyba.
W lesie…
W lesie słychać tylko błotko.
W lesie słychać też liście powoli przekształcające się w totalną ściółkę, taką, która w końcu będzie tylko miękkością, której nie da się już rozebrać na części, wiecie, no jak co roku. W lesie jednak słychać też kamienie.
Śpiewają.
Nucą, czasem walą nawet arię jakąś, czasem duety odchodzą, czy też kamienne chóry… ale tylko jeśli się wsłuchacie, jeśli dojdzie do was, że to naprawdę można, że to nie szum aut, nie samoloty, nie coś w inny deseń. Że coś takiego istenieje i jest naprawdę możliwe, wtedy, nagle je słyszycie.
Wtedy, nagle coś się w was zmienia.
Nagle.
A kamienie…
… niektóre przykryte już chudnącymi liśćmi, inne znowu mszanymi kolderkami, tudzież zdobne w takowe fryzurki, wąsy, tudzież inne omszenia twarzy czy ciała… różnokształtne, różnorozmiarowe, niektóe całkiem malutkie, inne wielkie, które potrafią wędrować, gdy tylko nikt uważnie nie patrzy, a ludzie mają to do siebie, że nie patrzą, więc wiecie, no jest im jakoś łatwiej, a jak ktoś chodzi, to i nuci sobie pod kreską skalną…
I drzewa…
I inności.
Wyspa się zmienia, jej kamienie też.
Ale tym razem one zmiany zachodzące w Wyspie jakoś takoś, jakoś są bardziej widoczne. Niektóre stawy zrobiły się większe, bardzo dużo drzew się połamało, jeszcze inne, zwyczajnie puściły się znajomej miękkiej, umęczonej tak bardzo latem ziemi, i leżą, a jeszcze inne zabił człowiek. No wiecie, wiadomo.
Ludzie są straszni.
Naprawdę.
Mam nadzieję, że w końcu ludzie choć trochę się otrzeźwią, bo to ogołocenie jest straszne. Naprawdę. Coraz większe, coraz bardziej postępujące. Coraz bardziej… smutny. Dołujący. Depresyjny jeszcze bardziej, a przecież ten świat i tak nie rozpieszcza, więc kurde, dlaczego zabieracie nam drzewa?
Erozja naprawdę w zeszłym roku poszalała. Ten rok oczywiście dorzucił kilka gwoździ do tej trumny i jest kiepsko. Ogólnie mówiąc to z jednej strony się zmmniejszamy, a zdrugiej, to jakoś morze nam się spłyciło.
Może to się wyrównuje?
A może nie?
Może tak naprawdę nic tutaj nie ma znaczenia, a wszystko ono człowiecze pojmowanie świata jest psu na budę? Chociaż, kto dziś psy w budach trzyma? No nie wiem, może latem sobie tak sypiają w drewnianych domkach na chłodniejszym „na zewnątrz”? Bo takim dzieciom na Wyspie zimno. Według badań bardzo zagramanicznych, to wszyscy są zaskoczeni tym jak często dzieci duńskie, te przedszolne, są na dworze. Wychodzimy na dzikusów, albo jakichś tam naturalsów, czy coś. Z drugiej strony… niestety dzieci na mojej pięknej Wyspie marzną, a to oczywiście dlatego, że nikogo normalnego nie stac na ogrzanie domów…
Taka prawda.