Pan Tealight i Bitwa morska…

„Nawet nie wiedzieli, że była w planach, a przecież takie rzeczy to chyba raczej się planuje, co nie? Wikt, opierunek, oprzyrządowanie i tak dalej…

No i jeszcze jak na morzu, to przecież na pewno być miało gigantyczne, pełne przepychu i przepału widowiskowo, czyż nie? Te kolory, ognie, one wystrzały straszne, dźwięki, czerwień plamiąca błękity… i na pewno z telewizją, czy chociaż jakąś filmówką no, jak przy wyburzeniach, gdy spraszają wszystkich, coby potem im miasta nie wysadzali dla swojego widzimisię…

No wiecie, tak zwyczajnie jakoś, tak po prostu…

I odbyła się.

Jedni na liściach lekko mrożonych, drudzy na kaczkach, ale tylko tych najmniejszych, a trzeci na piórkach łabędzich z masztami stworzonymi z ważkowych skrzydełek. Wypożyczonych okresowo i zdobionych ekologicznymi farbkami oraz dzwonkami od wróżek, żeby nie było!!! Bo ta bitwa to była taka trzywymiarowa wiecie. Ze wszelkim uzbrojeniem. I miny mieli i kusze, strzały i wystrzały, abordaże i wszelkie szusy, zatopienia i niezbyt duże kule armatnie i jeszcze smoki były i Morskie Gobliny i oczywiście Wszawice Pirackie… oraz największe z największych, czyli Szkorbuty Zaprzeszłe i Witaminobraki, wiecie, te co wyglądały jak gołe dziąsła, lekko opuchnięte, miejscami z białym nalotem takim…

No bo zimy wciąż nie ma i Wiedźma Wrona Pożarta się bardzo źle czuła z tego powodu. Bardzo źle…

Dlatego bitwa się odbyła.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Każde martwe marzenie” – … boska.

Piękna.

Niesamowita.

Bóg Wegner przemówił ponownie i nie zawiódł. Bo z nim nie jest tak, że czekacie i zapominacie o postaciach. One wkradają się w wasze sny i żyją z wami… dzięki temu czekanie jest łatwiejsze, ale to tylko czekanie. Ech… długie czekanie. Niestety. Ale jednak było warto. Kurcze, było!!!

Tylko… dlaczego ta książką pojawiła się tak jakoś zaskakująco? Żadnych fanfar, wieści, no wiecie… reklamy?

Mniejsza. Jeśli nie znacie tego autora, odgruzujcie poprzednie 4 tomy i przeczytajcie coś, co dla mnie jest jednym z najlepszych dzieł polskiego, a nawet europejskiego fantasy! Fantasy pseudo-historycznego, ale i magicznego, lekko średniowiecznego, wiecie, końskie klimaty, ale też pełnego niespodzianek. Może i składającego się w większości z opowiadań, dłuższych, pokrętnych lub prostszych, ale to wszystko tak łatwo i lekko, łagodnie się łączy, że warto…

Trzeba!!!

I po raz pierwszy zamawiałam nie z Empiku… opłata za jedną książkę, to oczywiście masakra, ale wiecie, przy zakupach hurtowych powinno się opłacić.

Śnieg?

Spacerek…

Oczywiście, że tak, bo przecież bym sobie nie darowała zdjęć nieśniegowych. Nic to, że tak właściwie, to opadła na nas łyżeczka, i to nie stołowa, białego puszku. Wiecie, takowa obsypka niczym skąpej kucharki na kruszonkę… chociaż nie wiem, czy kruszonki, to ja nie wolałam z lukierem?

A wy?

No mniejsza.

Idę… idę przed siebie, ale wiem gdzie chcę. Zapominam o rozwalonej nodze i o tym, ze ślisko i nagle już nie lecę, a pędzę szaleńczo ślizgiem podcinającym i strach w oczy mi zagląda i w ogóle serio źle jest, ale twardo idę. Jakkolwiek. Jęcząc troszeczkę, no ale, przecież jest ten śnieg. Nic to, że go na lekarstwo, ale nawet kilka maciupkich kałuż z lodem znajduję… i sorry, ale jak ktoś od razu mi lepiej. Bo zimniej, normalniej, bo w końcu. Choć na chwilę i dość szczuplutko, to jednak zazimniło. Może i nie spektakularnie, może i skromnie…

No dobra, malutko, ale jednak.

Chyba jednak małe rzeczy też cieszą, a przynajmniej mnie.

Czasami.

Po prostu, taki dziwny typ człowieka, który poleci, by zobaczyć nawet najmniejsze cudo, a śnieg cudem jest. Jak pięknie opada, jak czyści świat, jak cudownie zdobi te pozostałości jesieni. Bo na gałęziach go nie ma. Bo przecież… nawet błotka nie zamroziło, ale jednak… to moja zima.

Moja…

Wybieram mój wąwóz, wystraszam się namolnej starszej pani 0 naprawdę ludzie z atakami lęku podskakują jak rączej źrebięta, gdy ktoś za nimi nagle stanie i stoi i kątem oka go zauważamy i jeszcze, co może nastąpić, dmucha na was albo co gorsza… MOŻE dotknąć!!! Czy mogę na plecach i czole napisać sobie nie tykać, nie gadać? Nie ruszać, omijać i ogólnie mówiąc uśmiechać się i iść dalej?

Mogę?

Potem nagle między nogami coś mi macha. Jakiś dziwny cień. Myślę sobie, że Tatuś Szatan w końcu ogon mi sprezentował, ale nie, wielkie psisko wącha mi pupę. No raj no., Na szczęście psisko kochane i tylko lekko namolne, więc zawał tylko lekki, ale nagły ogon w waszym cieniu może zaskoczyć.

Mocno.

No i w końcu mój wąwóz.

Nawet udaje mi się nie zabić zjeżdżając po dziwnej kałuży i chowam się między skałami. Nie wiem jak, ale te tutaj nie są depresyjne i straszne. Nie duszą, choć widać, że erozja mocno postępuje i niedługo to, ona dziwna ostoja, dziura w świecie koszmarów codzienności, zniknie. Jak wiele na tej Wyspie. Jak bardzo wiele dobrych i prawdziwych rzeczy… i choć smuteczek, to jednak natura. A w naturze naprawdę lepiej. Naprawdę. Prościej wciąż o wiele logiczniej.

Zwyczajniej…

I te drobiny śniegu.

I te zamrożenia.

I to wszystko…

Kocham bardzo. Naprawdę i do końca. Mimo wszystko, ale wszystko jest przecież niedoskonałe, chociaż ona jest, ale jednak… ludzie nie.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.