Pan Tealight i Łabędź Wciąż Brzydki…

„No niby mówili, że po byciu kaczątkiem ci przejdzie, a tu co… kupa!

I to cuchnąca!!!

I to silnie zmodyfikowana, ogólnie mówiąc jakieś perspiranty, gmo i wszelkie parabeny czy coś w ten deseń. No naprawdę. Wystarczyło na nią spojrzeć, a już coś się z człowiekiem i zwierzakiem robiło. Coś w nim krzyczało nader głośno, coś sprawiało, że nie tyle czuł obrzydzenie, co przynosił temu czemuś dary i to wysokiej próby oraz organizował sypialnię, pomniczki i pisał psalmy…

Tak, obiecali mu, że będzie lepiej.

Inaczej.

Że będzie piękny, będzie się tak czuł, niczym król ponad brzydalami, niczym najsmuklejszy, ale krągły, najwyższy, ale nie dziwaczny…

A tak się nie stało.

Czy wyglądał jak rodzice, których tak podziwiał? Oczywiście istniało ono podobieństwo, ale jednak nie był piękny. Przeglądał w poruszającej się wodzie, morskiej wodzie, rzecznej wodzie, kałużowej wodzie… tej zgromadzonej w zbiorniku i ponad nim, w kroplach wody się przeglądał i… wciąż nie wiedział. Wciąż nie czuł się piękny. Nie umiał się takim nazwać, wgładzić się w granice onej definicji i…

… nic.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Ciekawe, czy Turyścizna zjechała na święta?

I ciekawe, czy jak się rozejrzeli, poczytali, to wiecie, nie wrócili do siebie, albo pojechali gdzieś indziej? Chyba nie do końca, bo jak nadszedł dzień julemarketu w Middelaldercetrecie, to jakoś było ich sporo. Podobnie jak deszczy, oodrobiny śniegu i wszelkiej błotnej mokrości.

Były też gęsi, które zawsze mnie przerażają i fascynują jednocześnie. No wiecie, niektórzy mają straszne wspomnienia z dzieciństwa, gdy go ganiały i takie tam, no i wiadomo, to nie przechodzi i w ogóle, więc… mam problem z gęsiami i gęsiną i w ogóle. Z całym tym czymś. Bynajmniej… są głośne, mają bajorko i ich jakoś ten cały bagnisty stan okolicy nie przeraża.

Kompletnie!!!

No ale… przecież leje, i choć wmawia sobie, że to śnieg to jest jeden stopień i wiecie, raczej może nie do końca ciepło. No i dlatego dość szybko zbieramy się do głównego miejsca. A tam zdziwko. Są kulki, dla szalonych co są w stanie przeskoczyć kałużę, są jakieś dziwne rzeczy w miejscu bardzo zaczadzonym i jeszcze coś do posiedzenia, ale też tam dymią, więc umykamy do wielkiej sali – tej malowanej, wiecie, a tam zdziwko, bo ognia nie ma i pizga. Zaczynam się zastanawiać, czy wolę jednak oddychać, czy ogień i nie umiem się zdecydować, naprawdę nie umiem.

Może jednak oddychanie?

Może?

Hmmm… ale ja tak kocham ogień. Nie wiem, te stroiki są przesłodkie, te lampeczki, panie, które tutaj sprzedają naprawdę się postarały, piękne srebra, zabawki, nawet gatki robione na szydełku czy drutach, jakby ktoś chciał, ale przymierzalni nie ma, to wiecie, lepiej znać swe wymiary!!!

Zaglądamy do komnaty sypialnej, wiecie, tej za skórą z dzika, a tam niespodzianka. Po pierwsze bilety, a po drugie pierniki w kształcie dzikich świnek!!! Nie do końca rozumiem o co chodziło z tym stoiskiem, ale ja ostatnio bardzo mało pojmuję, bo gdy coś nielogiczne, to wiecie…

Nie przyswajam tego i tyle!!!

Ale… tak naprawdę tutaj człek przychodzi wyłącznie dla przyrody, budynków i wiecie, tego porastającego wszystko mchu we fluorescencyjnym kolorze. Zieloniutkiego, alienowego takiego. Niesamowitego… No i dla zmian. W końcu gdy market, to wejście za darmo, co nie? Super sprawa i tyle.

Zawsze warto przyjść.

A już szczególnie dla nich.

Włochatych świnek.

Wiecie, czegoś w stylu miksu pomiędzy owcą a świnką i z niewielkim dodatkiem misia. No naprawdę. Wystarczy popatrzeć na uszy!!! A prosiaki są po prostu mega. Aż człek chciałby mieć takiego w domu. Nie dość, że włochaty, to wiecie, je wszystko, no a dodatkowo… ech, no ale jest ta groza przed oną japońską jakąś grypą świńską, czy innym tam wirusem, który podobno ludzie roznoszą w postaci żarcia, czy czegoś. Nie do końca rozumiem, bo artykuły często się wykluczają informacyjnie, a i ze mnie marny znawca świńskich zachowań, ale słodycz rozpoznać człek umie.

Śliczniutką.

I to jeszcze dwie!

Te na szczęście były we względnej błotnistości i właściwie na trawości, więc po prostu cutness overload!!! I to jeszcze w tej białawo-kremowej sierściuwie. Cudownej i kręconej. Jakby przez noc w lokówkach leżały czekając specjalnie na ten dzień. Serio… wyglądają jak ufryzowane na jakąś imprezę.

Na pewno nie na mokrą i wiecie, błotnistą.

Tak, dla świnek warto tu przyjść!!!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.