„Seryjnie!!!
Możliwe iż to ino aberracja jakaś, czy coś w ten deseń. Albo mutacja, czy jakoś tak… ale serio, pojawił się wielbłąd surfujący na falach. Odziany w krótkie dwie pary gaci w małe gwiazdeczki w kolorach różnorakich, przepaskę na łbie, co mu grzywę podtrzymywała i jakieś takie klapki antypoślizgowe… czy coś w ten deseń.
I urządził sobie jazdę.
I to jaką!!!
Właściwie Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki, Pan Tealight i cała chmara, gmara i wszelaka obecność ze Sklepiku z Niepotrzebnymi poczuła się zaskoczona tymi małymi, fikuśnymi zaproszeniami. Wiecie, tymi radosnymi, pełnymi ananasów, drinków z palemkami, parasoleczek i leżaczków… wiecie, tych chmurek, wydm dziwnych i jeszcze słoneczek, szczególnie teraz. Szczególnie, gdy wszystko było cudownie mgliste, cudownie rozwalająco leniwe, chmurne i pochmurne, niesłoneczne, szare i wilgotne miejscami, zbliżające mocno w kierunku łóżka i książki, kubka z czymś bardzo wybitnie ciepłym i może nawet procentowym…
Ale dostali te bilety.
Dołączone do nich koce z wyhaftowanymi imieniami… choć często sami nawet ich nie pamiętali już… i te termosiki fikuśne, wiecie, takie niewielkie, ale jednak pojemne, no i durnie było tak odmówioć, jak już ktoś się tak narobił? No jak… więc poszli. Ubrali się mocno, ciasno i wielce niepobieżeni i poleźli na hulającą wiatrami i piaskami plażę by patrzeć na…
… wielbłąda?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Jest szaro, ale chcesz…
Po prostu chcesz wyjść. W oną szarość, w oną nawet mżawkowość. Bo po prostu musi. Czasem jakoś nie może już wytrzymać onego hygge, tych świeczek i ciepłej herbaty i odpoczynków takich podkocykowych… no dobra, ja ogólnie źle znoszę nicnierobienie, ale jednak, czasem nawet ja wiem, że wyjście w nazbytnią wietrzność rozwali mi zatoki tak, że nie dam rady wytrzymać, więc staram się zostać w domu.
Ale czasem po prostu trzeba.
No trzeba!!!
… więc człek wychodzi i idzie. Może i moknie i po drodze nabywa jaja i pomidorki, czy co tam, ale idzie. Idzie dalej, bo przecież plaża tak blisko i chce ją zobaczyć. Może i widzi ją z drzwi, ale jednak to nie to samo, co macanie piasku, zapadanie się w wowdorostach, powitanie rzeki, która w końcu jakoś tak chyba powróciła. Może jeszcze nie w pełni, ale jednak jest! Woda!!!
Hurra!!!
A plaża?
Piękna.
I zmieniona. Ostatnie sztormy znowu wygryzły kawałek morza, ale woda oczywiście wróciła i znów jest jej mało. Można poleźć daleko, ale nie do Szwecji. Oj nie. Zresztą, to nie w tę stronę! Znaczy dojdziecie jakby co, po dnie, ale bliżej z północy. Wiecie, naprawdę bliżej!!! To dlatego promy skręcają!!! No ale… na wystających z szaro-błękitnych fal kamieniach siedzą sobie i wrony i kaczki i te tam kormorany, czy coś w ten deseń. Nie wiem… może i coś innego?
Są i młode względnie łabędzie, są i stare…
I nagle… nagle wychodzi słońce i zaczyna padać.
I wtedy pojawia się ono specjalne światło. Zza chmur nie do końca wyłania się słońce, chmury są kobaltowe, białawe i kremowe, podobnie z morzem i wszystko nagle wiecie, wygląda jak nienaturalnie przekształcona nudna fotografia. I warto zmoczyć sobie tyłek, by to zobaczyć. By poczuć te kolory na skórze, bo szczerze mówiąc, to ciepło straszliwie! Żadnych tam minusów, nawet ponad 5 stopni…
Ech!
No nic…
W tym roku sklepy chyba zamówiły mniej choinek, mniej wszystkiego, właściwie, by być szczerą, po pewnym powstaniu ducha kilka lat temu, ludzie znowu jakoś tam obumierają. Nie dbają o nic. I nie wciskajcie mi tutaj religijności, bo ten czas kochają ludzie wszelako religijni i kompletnie stroniący od bóstw wszelakich. To ciemny czas, więc światełka i wszelkie kolorowości są nam potrzebne, a jednak… jakoś tak ludziom chyba się nie chce, a potem wiecie, jęczą.
Bo to umieją wszystkie narodowości.
Jakoś tak, po prostu… nie wiem, może to i brak dostępności? W tym roku nie ma nawet wieńców na drzwi. Wiecie, takich zwykłych, iglastych. I nim rzucicie się na mnie, że mogę zrobić sobie sama, to… ech, no nie do końca. I tak musiałabym KUPIĆ gałęzie, a to już byłby nadmiar kasy. Przywieźliśmy jeden ze Szwecji, na szczęście. Jemioła też znaleziona. W końcu jestem symbolistą.
Sorry!!!
No to mamy światło, ono kobaltowe, mamy gdzie niegdzie białe, metalowe stożki imitujące choinki i mamy morze, dość spokojne, dziwnie miękkie, atłasowe… i wiecie co, może to właśnie wystarczy. I ten piasek… kurde, znowu trzeba będzie odkurzać i myć podeszwy. Ale tak naprawdę, bez tego, bez onego spokoju wiatrów, fal i morskości, ja już żyć nie potrafię. I nie chcę.
Oj nie!!!