Pan Tealight i Księżycowy gryzak…

Pan Tealight coś ciamkał.

I to ciamkał od jakiegoś czasu.

I się nie dzielił!!!

Właściwie nie wiadomym było ni co ciamkał ni dlaczego się nie dzielił, ani… dlaczego w ogóle wydawał te koszmarne odgłosy. No serio, były jedyne w swoim rodzaju. Na dodatek coś mu tam ciekło po szarej brodzie i jak nic będzie musiał być po tym wszystkim wyprany, ale… na szczęście nie śmierdział.

A to oznaczało, że jadł coś z wyższej półki i nie były to dojrzewające sery. Nic niebieskiego nic pleśniowego, ni szynka parmeńska, czy coś wiecie… tak szczerze, to bardziej wyglądało to jak jakowyś gryzak dla dzieci i nawet czasem taki żółtawy rożek wystawał mu z miejsca, gdzie zwyczajowo osobnicy mają usta.

Ojeblik – mała, ucięta główka, starała się go podejrzeć, a nawet nocą wiecie, sprawdzić, ale Pan Tealight ostatnio nie dość, że lekko sypiał to jeszcze mało sypiał i trudno było go złapać tak jakoś zamroczonego. Czyżby więc to świadczyło o tym, że nie są to dragi? No wiecie, na pewno nie te tanie… na pewno coś bardziej lepszego, z wyższej półki, ale jeżeli tak było, to skąd miał kasę?

Co sprzedał?

Czy też… kogo?”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Wieczór to ogryzek księżyca.

Lekko zamglony.

A potem czerwień nieba… Jeśli tylko się zdarzy. Jeśli tylko się trafi, bo w tym roku jakoś z nią kiepsko. Z onymi płonącymi nieboskłonami. Z tymi kolorami, pięknem, które przeraża. Końcem świata, który planuje, ale w końcu decyduje się odłożyć wszystkie plany na później. Może jutro, może nie… ale wiecie, pokaże co ma w zanadrzu. Ten błękit, taki ciemniejszy, cięższy, ale i lekki przez niego prześwitujący, a na nim, idealne, wprost photoshoppowe chmureczki w idealnym odcieniu różu brzegami czerwieniącymi się w oczekiwaniu.

Bo one jeszcze nie wiedzą, że apokalipsa odwołana.

Po co im mówić.

Takie piękne w tym oczekiwaniu.

A na ów spektakl napatrzeć się trzeba zawczasu. Szybko, teraz, od razu. Bo inaczej, zniknie jakby go nie było. Nawet nie rozmyje się po prostu jest, mrugacie, a potem go nie ma. W ogóle. I już nie wiecie, czy był, czy go nie było. Czy zwiastować ma mróz czy wiatr? Zwykle to drugie, no ale… Tym razem może będzie inaczej? Bo te linie, kreski chmurek, tak równiutko poukładanych miał w sobie coś więcej. Coś magicznego, mitycznego, coś ze starych legend, coś ze wspomnień kamieni…

Po prostu.

No i ten ogryzek księżyca. Niby jest, a jednak go nie ma. Lekko zamglony. Pojawia się wcześniej, a potem znika, by znowu się pojawić. Skacze po tym niebie całkiem nielogicznie ostatnio, ale… niech sobie skacze. Może właśnie to jego czas na takie zabawy? Może inaczej już nie chce mu się wisieć i dyndać? Może już bluesa jakiegoś poczuł, czy inną tam makarenę? Kto go wie? Jakoś nigdy nie miałam z nim pozytywnych stosunków. Jeśli tak w ogóle można powiedzieć, no wiecie.

Szaro i wieje i kropi.

A za dnia… kaszka z nieba. Niby deszczyk, ale bardziej deszcz. Niby ciepło, ale dziwnie wieje i jakoś tak człek od razu dreszcze ma, ale ten zapach morza, to coś w powietrzu, ona solanka, to całe jodłowanie… eee, jodowanie oczywiście, no wiecie, jakoś tak kręci, że i tak wyściubiasz nos z domu, a potem i resztę siebie. I jakoś tak jest okay. Przez chwilę. Napachnisz się, naoddychasz i będzie tego. Wracać do domu i walić hygge na całego, bo jak inaczej? Inaczej nie można.

Jeżeli już musisz lecieć po bułkę do sklepu, to fajne w nim pustki, ale nie zawsze, bo w poniedziałek w takim Netto załapiesz się na giga kolejkę. Ale tak to jest jak cała Wyspa wraca do domu po robocie. I każdy chciał oną bułkę kupić. Zresztą, świąteczne rzeczy znikają tak szybko, że widać ten popłoch w oczach ludzkich. Chociaż… czasem się zastanawiam, czy oni cokolwiek kupują? Bo niby tylko jedzenie, picie, nie mały, nie dostaniesz lizaka, nie dziś, nie jutro, ino rodzynki… czy jednak kupują te świąteczne rzeczy i dlatego ich nie ma, czy te krasnale i inne tam po prostu wychodzą nocą ze sklepu i odpływają w siną, hmmm, raczej…

… burzowo-sztormowo-szarawą dal?

Nie wiem…

Ogólnie mówiąc święta, czyli wystawienie na wpół gołych choinek, ino drzewko i światełka w większości miejsc, odbyć się ma już z końcem listopada. Ale wiecie, u nas wieje, więc brak ozdób jak najbardziej logiczny. Jak tak dalej będzie duło, to na pewno któraś z choinek poleci i znowu będzie buba. Szkoda mi tych cudownych, opierających się atmosferycznym wyskokom panienek, ale… one chyba wiedzą na co się szykują. I może niektóre nawet to lubią? Kto to wie?

Może to jak z krasnalami z Netto?

A może choinki wyspowe kryją jeszcze wiele tajemnic przede mną?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.