„Jestem czerwona.
I złota i burgundowa.
Jestem i kwiatem i morzem, i wszelaką ruchliwością… żyjąca, jestem kwiatem, który się porusza ciągnąc za sobą w swej złocistej poświacie, światy, które jeszcze nie zdecydowały się na egzystencję i zaludnienie. Kwiatem bóstwem, ale i żyjącym bytem, samym w sobie zaintrygowanym światem, który ma dookoła siebie. Który zapewne stworzył ktoś inny, ale kto? Może ja? Bo przecież bym mogła. Przecież mam takie możliwości, ale też musiałam się gdzieś narodzić, tylko, czy na pewno?
Jestem boginią… i tutaj jestem, by odejść.
A potem się odrodzić.
I tak w kółko. Życie, którego nikt nie połyka i nikt nie wyrzyguje. Moje życie, moja egzystencja. Mój plan emerytalny, który jest początkiem, a nie końcem. Moje zakończenie. Wychylam się ponad powierzchnię tej toni i zastanawiam się nad błękitem i dźwiękami, które dla mie są tak dziwnie stłumione. Zastanawiam się nad tym wszystkim tak ponownie, po raz nie wiadomo który, nieskończony…
Ja…
Odchodzę, ale jeszcze nie w tej chwili. Jeszcze coś muszę zrobić, ostatnie ruchy moje, ostatnie światy, myśli ostatnie, marzenia i sen może, zachłyśnięcie się innością, znanym nieznanym może i…
Tak szeptało ono coś galaretowate do nachylającej się nad taflą Morza Nieznajomego Wiedźmą Wroną Pożartą.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Groby, plaża,
Wiadomo, we Fjällbace kościół wielki jest, a przy nim garść nagrobków, bo serio moim zdaniem ona ich morduje. Znaczy Camilla. Musowo ich killinguje na amen, bo co jak co, ale ja widuję tylko Turyściznę. Serio. Niby te restauracje i sklepiki ktoś musi prowadzić, ale ich tak niewiele, że przecież… jakby nie było.
… więc musi mordować.
Na śmierć.
A jednak w kościele pustki, nagrobki nie pojawiają się nowe, jakby ktoś wiedział, że lepiej ludzkiej opinii nie poruszać i chowają ludność gromadnie pod jednym kamyszkiem. A może rozsypują i na morze, albo jako nawóz, albo lepiej, na głębokim morzu topią, na pożywkę wszelakich kreatur morskich i innych tam… bo tu na pewno takowe są. To, co widzę w wodzie to ino miniaturki tego, co jest tam. No i musowo na którejś z tych wysepek mają syreny.
No musowo!!!
I syrenich panów też!!!
Bo przecież to Szwecja.
Wiecie, kraj dziwny bardzo. Bardzo dziwny. Ale ICE boską mają, choć mało świeczek pachnących no! Ale mam nadzieję, że się nagromadzą tak na święta. Bo wiecie, ja muszę je mieć! I baranka. No bo tak. Czy se chowają tam tych ludzi, czy nie, na pewno miasteczko jako takie jest większe niż się ludziom wydaje i warto pobłądzić po tych uliczkach, a już pomocne w tym są cudowne trzy blondynki, które zatarasowały na cały dzień główną drogę. Wiecie, stoją z tymi żółtymi znakami, no i nie da się na nie krzyczeć. Kto by tam krzyczał na blondyneczki takie śliczne, no kto? Chłop nie, bo wiadomo, a baba… baba w pracy. A ja? A ja… zdecyduję się na objazd jaki gubiąc się pięć razy, choć trasa prosta jak drut powiązany w wymyślne supełki, i pozbawiony parkingowych miejsc. No tak, lepiej serio z buta, ale pada, a mi nos też siąpi i nie chciałabym, wiecie, jakoś tak zasmarkać się na amen.
No i dlatego człek se objeżdża miasteczko dookoła, poznaje tych żyjących na obrzeżach, uświadamia, że mają tylko jeden sklep względnie spożywczy… i tak się zastanawia, jak to jest w Szwecji z tym całym turyzmem?
… ale teraz do rzeczy.
Na groby!!!
Ale te groby, po które wyruszam są inne, starsze, intrygujące powiększone cuda, które znam, a mamy je tutaj na Salene. Czyli wiecie, kopce kamienne. Właściwie kopce złożone z kamieni niepołączonych żadną zaprawą, jakby każdy z żałobników, czy i wizytatorów, miał za zadanie przynieść sporej wielkości głazika. Nic malutkiego, o nie! Tutaj rozmiar jest dość ściśle określony. Co naprawdę zastanawia… naprawdę. Bo w okolicy wielkie, obłe głazy, kamienie jako takie w mniejszych ilościach gdzieś indziej, gdzieś niżej, może i w samej, przepastnej wodzie?
A jednak… są tutaj.
Pierwszy grób, czy raczej kurhan kamienny. Usytuowany obok parkingu, tuż nad plażą kamienistą, przy malutkim, dziwnie cichym, porcie pełnym meduz i… ostryg? No właśnie, to chyba ostrygi? Na szczęcie zamknięta muszla, którą sobie na pamiątkę wzięłam, przezornie została na zewnątrz i teraz… ekhm wonieje padliną! Na całe Melsted i Gudhjem! Ekhm, mrówki zrobią robotę, mam nadzieję, a ja potem z muszelek sztukę jakąś odwalę. Bo wiecie, te wielkie muszle przyczepione są zawsze do jakiegoś kamienia. Po prostu na amen! Wiem, że do całego zbierania są specjalne noże i tam wianki i cuda, ale jednak… nie ciągnie mnie do morskich specjałów.
Ale kurhan.
Epoka Żelaza i raczej płaski. Podejrzewam, że ludziom wiecie, kamieni brakło to sobie przez wieki pożyczali i zapominali oddać. Widok śliczny na wysepki, choć poziom wody dość blisko, żadnego wspinania. Małe wspinanie do tego brązowego. I oczywiście kilka kroków, a pogoda strasznie mroczna i lepka. Ale daję radę i dostaję widok i właściwie kamienne pole, pod którym spodziewalibyście się prochów, a podobno są dwa miejsca na pochówki szkieletowe. Hmmm? Intrygujące. A już ta gigantyczna rozmiarowość kamiennego płaszcza, powala.
Kto i dlaczego?
Kiedy i po co?
I tak naprawdę… czy czycili ich tak, czy jednak robili to na pokaz? Wiecie, nobilitacja wielka przez pokłon? A może jednak odwiedzali przodków? Może te miejsca były aż tak ważne. Wiecie, trudno badać skały. A pytane, udzielają skromnych odpowiedzi. I coś mi tak, przez Camillę L. w głowie się telepie, że gdyby wsadzić tutaj kogoś, to nikt by nie odkrył, bo przecież kto tu przychodzi? Może ptaków większą ilość by zauważono, ale na pewno nie poza sezonem.
Bo dookoła dziwna cisza…