„Miejsce.
Cisza.
Auta.
Pojawiają się, ale skąd? Nagle jakoś, dziwnie, jakby nie przyjechały, a wyrzucił je portal, statek UFO, czy inne dziwactwo… Naprawdę. Tutaj, na tej malutkiej wysepce, odłamku wielkiego lądu, części wielkiej cieśniny, zatokowej lekko, lekko innoświatowej. Pełnej załamań, zawirowań terenu i skał. Nie ma tu pól, tylko domki, nie ma chyba ludzi, a jednak są te auta…
Auta czekające na prom.
Na dziwny, malutki prom, który za zadanie ma przebyć właściwie wyłącznie podwójną długość samego siebie. Ale jednak, jest, pływa, no i będzie konserwowany. Hmmm… czy to znaczy, że w puszki pójdzie? Bo na puszki raczej nie przecież, wciąż ma pływać. Ruszać tym żółtym kółkiem, przewozić i ludzi i auta na onej swej szerokiej na dwa rzędy aut, i resztę ludzką, pomarańczowość.
… tylko skąd te auta?
Bo ludzi nie ma. Dookoła cisza mroczna i pustka, szelesty dziwne, wąskość, podobno jakieś ruiny, ale za bardzo ją to miejsce przeraża. Chociaż jest wiedźmą, może więc nie powinna się bać? A może jednak raczej powinna wiedzieć czego i kiedy się bać? Właśnie przez to, że jest kim jest?
Pan Tealight spoglądał na nią z oddali względnie suchej.
Wiedział, że nie może do niej podejść, zdradzić się, że tu jest, że jej pilnuje, że wie dlaczego ona się boi, że tak bardzo chce, by wróciła na górę do zamku, nawet jeżeli tam w ogóle nie może jej kontrolować… a potem nagle rozległ się plusk i musiał ratować Ojeblika – małą, uciętą główkę, która nagle zmaterializowała się na onym wakacjonowaniu Wiedźmy Wrony i to nie na lądzie… i wtedy…
… Wiedźma Wrona Pożarta nagle zniknęła.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Hamburgsund
Chatki, plaża, masakra piłą mało mechaniczną… hałas. No tak, człek się tego raczej nie spodziewał. Nie wiem dlaczego w końcu rok temu nie zwiedziliśmy tej wysepki, na którą przepływa się promem. Wiecie, onym malusim, elektrycznym chyba ustrojstwem, co to powoli was ciągnie i nie pyta o zdanie. I jest za darmo. Ale teraz chyba wiem…
Przeczucie miałam.
Bo sorry, ale zobaczyć nagle wodny plan do filmu „Masakra wszelako skandynawską piłą mechaniczną i łódki” było szokujące.
Najpierw samo miejsce.
Spokojne, odludzione choć są domki, skały, mało drzew… ale jednak ludzi nie ma, więc skąd te samochody, które płynęły w drugą stronę? Tak jakoś wychodzą z portalu jakowegoś, równoległe światy, czy coś? Bo to miejsce, gdzie teraz jestem, do którego doprowadziła nas kręta, maksymalnie wąska droga, jest jak z innego świata. Wyobraźcie sobie dziurę w ziemi wypełnioną wodą. Takie coś wulkaniczne, albo po kopalni odkrywkowej. Siedzicie kilkadziesiąt metrów poniżej otaczających was skał, po prawej czerwone doki wtopione w skałę, a przynajmniej tak mi się wydawało. Po lewej to samo, ale jest i dróżka bez wyjazdu, ale jest. I jedno drzewko. A reszta to nagle tylko te obłe skały i morze lekko wzburzone wciąż chlupiące.
Hałas.
A przecież uwielbiam jak mi morze chlupocze, więc dlaczego to miejsce mnie tak przeraża? Rampa prowadząca do wody, dla łodzi, te chatki, kilka łódek. Żadnego człowieka, ale w oknach zdaje się co czaić, a może raczej poza nimi. Gdzieś w innym świecie, którego są odbiciem, a może aż i wrotami? Może? Lewa strona zdaje się tak odległa, gdy człek staje na pomoście i ze szwedzkiego poprzez duński i resztki swej inteligencji, której jeszcze nie wywiało mu ze łba, czyta: wchodzisz na własne ryzyko… Znaczy co? To jest kolonia oderwana od państwa? Świat, w którym nie ma żadnego ubezpieczenia? Król Gustav mnie nie uratuje?
Ale jak to?
Przecież to Szwecja?
Chyba wciąż co nie?
Czerwone, maciupkie domki na drewnianym pomoście. Patyki, czy raczej bale wtopione w podłoże z przywiązanymi łódeczkami. Na jednym pomościku przed domkiem krzesła, tam znowu dyndają w doniczce kwity. Jakieś firanki niedrgające, prywatność, a może samotność? A może coś więcej? Człowiek skręca i nagle coś odkrywa… że tak naprawdę te domki stoją na palach, a między nimi a skałą jest ścieżka, jakie kable. A w skale, w onych załomach, gdzie drobinki ziemi się wytworzyły, gdzie właściwie tylko czasem dociera światło…
… kwiatki.
Przeciska się człowiek między ścianami drewnianych chatek, raczej takowych domków łódkowych niż letnich rezydencji dla bardzo małych, szczupłych i bezproblemowych, ale… jakoś tak wydaje się, że to miejsce żyje w jakichś wymiarach, które są pełnoprawne. A nawet pełnoroczne. Morze stukające właściwie o wszystko oprowadza mnie do szału. Kolejny korytarz, przytulam się do zimnej skały, pod nogami cienkie drewno, szpary, morze…
Takie to wszystko dziwne i inne.
Takie straszne.
No przecież jak mnie tutaj ubiją, to nikt się nie dowie. Zresztą nawet jeśli, to i tak kogo to będzie obchodziło, a jak tak, to chyba ino jakiś freakowy kolekcjoner by mnie ubił. Bo ja taka mało raczej interesująca jestem, więc. Nie no, jak już to kraken, który na pewno tutaj żyje, w tej dziurze dziwnej, w onym atolu właściwie, bo widzę wąski przesmyk prowadzący na pełne morze; żyje, a może tylko się wakacjonuje?
Nie wiem…
Uciekam stąd.
Wiem, że gdzieś w oddali jest jeszcze kilka domków takich samych, jeszcze bardziej wbitych w te obłe skały, ale mam dość. Chcę plaży, obiecano mi w końcu muszelki no i… i jest plaża. Kamienista, zasłana żółto-czerwonymi oraz burgundowymi parzylcami. Znaczy no tam, wiecie, meduzami, ale tymi bolesnymi. Plaża, z kibelkiem smrodliwym, dziwnymi chatkami kąpielowymi w szaro-niebieskich kolorach, pomostem przytulonym do skał pod nimi… i muszelkami. Małymi i większymi. Przerobionymi przez pływy i skały. Właściwie bardziej to ułamki kolorów: niebieskości, błękitów, różowości i bieli wszelkich odcieni, niż większe muszle. Ale i tak cudne. No w końcu u nas nie ma. I do tego zachód słońca przez kilka sekund niesamowity, a potem nagle zachodzi za te grube damy i jest szarość i ciemność, i straszność znowu.
Bo tak, dla mnie to zawsze będzie Plaża z Grubymi Damami. Te kały tak właśnie wyglądają. Jak ułożone na bokach krągłe, wenusowskie damy. Rubensowskie, czy jak to kto chce nazywać. Patrzące na ciebie.
Oceniające.
Dziwne.
Szokujące nawet.
Chcę do domku mojego białego. Cudownego. Chcę już w miejsce bardziej przyjazne i bezpieczne. Chcę… ale jeszcze czekanie na prom.
Bo przecież nie mamy amfibii.