„Istnieje taki… Żaden Świat.
Jest po prostu taki żaden, ale też i jedyny i malowniczy, jednak… żaden. Kompletnie i przedśmiewczo jest on żaden. Wydawałoby się, że więc go nie ma, czyż nie? Ale jednak on jest, bo jego siła woli przekracza wszystkie granice. Nawet one jego własne i dlatego Pan Tealight tak go lubi.
Właściwie nawet miłuje w nim oną żadność… światową.
Żaden.
Może i wiecie, trochę anemiczny i ascetyczny. Może i drobniusi on taki, chudzina zagłodzona, wiecie, no ameba prawie. Beztreściwy jednak nie, ale może nieokazały już tak? I oczywiście marniutki, choć wymowny. Trzeźwy i niezwykły, choć wciąż jednak żaden taki. Kompletnie.
Dla większości ludzi, a może i prawie każdego niewyczuwalny. Dla niewrażliwych niewidzialny nawet czy też przybiedzony. Niewyczuwalny. A może jednak wyłącznie subtelny i mikry? A w dzisiejszym czasie rozmiarowość ma tak wielkie znaczenie, że on właśnie choć jest, to nikt nie widzi onej jego żadności…
A może chodzi o kameralność, liryczność jakąś i małą wytłumaczalność i tą knajpkę z kanapkami z ogórkiem i ciasteczkami w kształcie wybranych zwierzątek i bitą śmietaną pachnącą jaśminem… może?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Norwegia…
Świat łosi, reniferów, drzew i fiordów? Sag? O tak, sagi to znam. Co do całej reszty, to nie mam pewności. Oj pewno, że człek się naczytał i naoglądał zdjęć, ale jednak, widzicie, każdy wszytko czuje inaczej. Ja chyba nie czuję Norwegii. Ale… spróbuję raz jeszcze. Aż do Oslo. Jak już, to iść na całość.
Wstać przed świtem i zaszaleć.
Tylko, czy warto?
Niby od miejsca, w którym się zatrzymaliśmy to tylko 2 godziny, prosta autostrada, nudna może, przerażająca miejscami, ale… tak, tego nie przewidziałam. Tunelowa. Wiecie, te mniejsze tunele to jeszcze spoko. Ale te dłuższe, dumnie krzyczące ile to człek jest pod ziemią, czy raczej skałą, to już nie. Pierwszy tunel, drugi, kolejny. Nagle człek znajduje się w korku, GPS radośnie krzyczy, że to i tak najszybsza droga, a widok w dół… dobijający. Wielkie domy. Drapacze chmur. Beton na betonie. Pewno że obrzeża lesiste i ze skocznią w oddali, ale te bloki. Dobijające. Na szczęście są tramwaje, urocze przypomnienie Wrocławia. Niebieskie na dodatek.
Nostalgii szczypta.
Najpierw to, po co przyjechałam.
Czyli krowy. A tak, w parku Ekeberg, a dokładniej chyba poniżej go, bo trzeba przejść przez tory, ale w parku się parkuje… ha ha ha… są kapitalne ryty naskalne. Po prostu niesamowite. Znacie podział krowy na porcje mięsne, no to coś w ten deseń, ino z dalekiej zaprzeszłości. Prawdopodobnie mezolityczne. Ponad 4300 przed naszą erą. Przecież to było… dawno. A one, choć w takim miejscu, poniżej drogi, tuż przy szkole, narażone na sól i wszelkie zanieczyszczenia, wciąż są… nie tak jak rzeźby w samym parku. Te już młodsze, mieszanina starszych kopii, powiększonych, zdaje się adorujących kobiecość, a może płciowość w ogólności. Piękne są. Po prostu, to wszystko razem, i jeszcze t dwie wille/muzea czy co tam jest, te drzewa, igliwie, miasto zdające się być w tak dalekiej oddali, że… niesamowite. Jeszcze nie wiem, że przesławnego parku z golasami nie zdążymy obejrzeć. Jeszcze tego nie wiem. A może wiem, tylko już jestem tak zmęczona, na początku? Jazdą, miastowością, korkami, których już nie znam. A potem dobijają mnie kolejne tunele? A tak, bo by dotrzeć do Wikińskiego Muzeum trzeba przetrwać masę tuneli, długich tuneli, i to nie jest miła sprawa. Wcale a wcale. Nawet gigantyczny czerwony Mikołaj na jednym z rond mnie nie pocieszył. Tak, mają tam takiego. Ale przecież jak już tu jestem, to nie dam ciała.
No nie dam, a może jednak rozkleję się na parkingu…
Rozkleję się, wezmę leki na człowieczeństwo udawane i znowu za Azjatami – czy oni ich produkują, a może oni się jakoś respią tutaj – udam się w nieznane. Popatrzeć na 3 łodzie, różnorakie rekonstrukcje, w moim mniemaniu tak młode… i popłaczę sobie na filmie wyświetlanym na ścianach?
A może to wszystko przez pranie na szlabanie?
A tak, dorwał nas gość i się zaczęło. A dlaczego to, a czy w jeden dzień z Danii, a czemu taki paszport, a czemu nie inny. Walnęłam z naukowego punktu widzenia, to spojrzał na mnie dziwnie i zażądał otwarcia bagażnika. Nie wiem czego się tam spodziewał – ciał nie braliśmy, no bo i po co zwłoki ze sobą wozić, ale duchy były i się im to nie spodobało; ale w końcu pozwolił nam wjechać. W drodze powrotnej, tuż przed sklepem wolnocłowym z cenami z kosmosu, ale i rzeczami jakich u nas nie widuje się, go nie było. W ogóle. Nie wiem, czy trafiliśmy akurat na jakąś poranną akcję, czy co? Czy chciał złapać Duńczyka? Może mieli za to premię, czy coś? I czy wkurzyło go, że Polacy jadą w aucie na duńskich numerach? Czy już chciał złodziejstwo nam wytknąć, czy to tylko…
… przypadek, który mnie skopał zbyt mocno. Bo człek nigdy czegoś takiego nie miał. W Izraelu, ale to na lotnisku. Za malucha to nie bywał za granicami. No i nie prowadził auta, wiecie, pasażerowato. No bynajmniej, gość nie był jakoś zdziwiony, on był powalony. Nie umiał ułożyć sobie w głowie mnogości krajów, wielonarodowości i wszelakiej komunikacji na stopniu: psze pana ja krowy na skale zobaczyć chce, wie pan te sławne takie bardzo, niesamowite, bo ja archeolog.
No ale…
Pierwsze muzeum kapitalne, drugie muzeum… mniej. No ale w pierwszym mieli zajebiaszczy sklepik z pamiątkami, i te wielkie łodzie, ogromne hale i ludzi, którzy nie zatrzymywali się zbyt długo, bo tak serio, to tyko chcieli to odbębnić, a cała reszta to ten sklepik, a nawet dwa, bo i na zewnątrz stoisko. Zresztą, jak to jedna Amerykanka stwierdziła w jednym z miejsc muzealnych, ale mniejszych – ja w takich to nic nie kupuje. Ciekawe. Pewno wsio z Alieexpresu ciągnie, czy co tam teraz popularne? W muzeum Wikingów trzeba przeczekać tłum i po prostu postać sobie przy łodziach, popodziwiać, uruchomić wyobraźnię, a potem serio pójść na film. Co 15 minut leci, więc można ładnie wycyrklować czas. I pozwolić sobie na patrzenie i łkanie. A może to tylko ja tak się zryczałam. Jakoś tak. Za mniejszą, wiecie, przeszłością.
Za byciem jakimś innym.
Za czymś.
Drugie muzeum – etnograficzne bardziej – to miejsce, oddalone o krok, ale do wejścia trzeba przejść ich trochę więcej. Wielkie kamienice z wystawami plus zrekonstruowane oraz przeniesione tutaj domy z różnych epok Norwegii. I tutaj, serio, co niesamowitego, chociaż i trochę nudnego, jak kogoś spacer przez epoki nie interesuje. Jakby co, też mają sklepik, ale spacer też polecam. Wjazd drogi, ale warto. Tylko potrzeba czasu by przejść przez te wszystkie epoki, spotkać kościół jak w Wangu, posiedzieć w nim chwilę, da się. Popodziwiać oną stolarkę, budowlankę. Te zdobienia, rzezania. A potem murarkę. Te stare kamienice, te sklepiki… nawet z zabytkowymi Donaldami!!!
Serio!!!
Taki vintage!!!
Warto tutaj spędzić pół dnia. Świetny plener zdjęciowy, my niestety mieliśmy deszczyk, więc trochę kijowo. No i… dla nas to co dla nich stare, to wiecie, wciąż w użyciu. W końcu u nas na Wyspie w takich domach wciąż się mieszka. Skrzynia z XVIII czy XIX wieku to norma. Szachulcowa zabudowa, drewno, cegła, kamień…
Trochę uciekamy z tej Norwegii.
Mijamy one fiordy i… nie wiem czy chcę tutaj wracać. Może na wieś tak. Może to tylko mój strach przed miastem?