Pan Tealight i Pan Strach…

„Pojawił się.

Znowu.

Całkiem niewołany, niepragniony, niechciany… ale się pojawił i jakoś tak głupio było od razu go kamieniem po łbie i pod brzózkę na spoczynek, może nie do końca wieczny, bo skurczybyk żywotny strasznie jest i Pradawny, ale wiecie, na jakiś czas. Na wytchnienie. Ale nie… Tym bardziej, że Nowy Zły Sąsiad Wiedźmy Wrony, nie mylić ze Starym Kaszlącym Sąsiadem, brzózkę ściął. Razem z czarnym bzem przez co duchy wkurwiły się bardzo.

I bardziej niż bardzo.

… więc jak Pan Strach przylazł, to wiecie, nie dało się jakoś tak od razu. Trzeba było przygotować jakiś plan. Najlepiej wielki, aczkolwiek nieskomplikowany bo choć chłodniej się w końcu zrobiło, to wciąż procesy mózgowe zdawały się ciężko, i powolnie, przepływać pod kopułką Wiedźmy Wrony Pożartej. Nie można było jej przemęczać, tym bardziej, że to ona była zawsze najlepszym i najłatwiejszym celem dla onego straszącego przybysza. Bo tak on był nie o odstraszania ptactwa, słodki i wszelako komicznie odziany i nasłomowany, ale był tym potęgującym strach.

Paraliżujący.

Nie nadawała się na walki z nim, więc musieli jej pomóc. W końcu Wiedźmę mieli ino jedną takową, i nigdy już nie miała się taka narodzić, a on… on był zawsze. Wystarczały kreseczki na teście, wyrok od lekarza, potknięcie się, zawiśnięcie nad przepaścią czy zwykły powrót do domu zbyt późno… dla każdego było to coś innego. Dla każdego była to chwila wystarczająca, by go przywołać.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Zwykły dzień.

Chłodniejszy wieczór.

Nic się nie dzieje.

W tym roku słyszałam więcej syren karetek i straży wszelakich niż przez wszystkie lata mieszkania tutaj. Naprawdę. Bardzo to przerażające, wybijające z rytmu tak dalej. Pewno że w mieście to zwyczajność, ale nie u nas. I to u na charakteryzuje się zwykle ciszą… ale ostatnio ciszy mniej, a teraz na pola znowu wywalali jakieś chemiczne dziwactwo i… już nie rozumiem tego świata.

Znowu.

Siedzi człek w aucie, znowu uruchomili remonty i wszelkie poszerzania dróg, więc światła mamy i korki. Znaczy wyspowe takie, nic wielkiego, ale jednak. No to siedzi sobie człowiek, ma czas, by – bezczelnie mówiąc – loda sobie zjeść, co go zakupił w Netto, bo taniej, a na takie wymyślne go nie stać… i patrzy się na prawo i na lewo. Po prawej w oddali ono wielkie morze. Lekko poszarzałe, bo niedziela na szczęście i radosność lekko wietrzysta i mile szara. Nawet nad niektórymi miejscami leciuchno pokropiło. Może i rozmyło się nim dotknęło ziemi, ale jednak!!!

To było mżawkowo!

Ale… stoi w korku, czeka na czerwień zmieniającą się na zieleń i się gapi. Na szare morze. Na zielonkawość sporadyczną dookoła niego. Na pola, gdzie tak niewiele krowinek i innego żywotnego zwierzęcia. Koniczków też mało. Kóz czy owiec, no po prostu niewiele. Pewno przez zimę się zrobią, ale jednak, smutno. Na malutką chatkę w dole, białą taką, z niewielką zagrodą. Na jeszcze mniejszą obok niej, pewno letni domek, ale kto to tam wie. Gdzieś tam wyżej majaczy większa rezydencja, za nami czerwony gaard, jeden z większych. Zwyczajność po tej prawej stronie.

Jeśli chodzi o lewą, to jest kilka drzew, za nimi pole na skarpie niewielkiej. Już zaorane. Nawet wspomnienia po tym, co na nim było nie ma. Jakby może nic nie było? Jakby wiosna nie istniała, lato tylko paliło, a jesień… no właśnie, jaka będzie? No ale, zaraz za polem kolejny biały gaard, obok niego, lekko w dół niesamowity biało-czary budynek, w którym kiedyś mieszkaliśmy.

Po prostu kapitalne miejsce.

Ale jest zielone.

Znowu…

Może nie oną zielonością znajomą, raczej dziwną jakąś, geriatryczną, zmęczoną, niemożliwą. Może… a może zwyczajnie nie znamy się na takiej zieleni. Brzozy już od miesiąca zmieniają się na rdzawości i złocenia…

Ale zaraz, przecież ja o zielonym świetle!!!

Papierek po lodzie leci do tyłu, się potem posprząta. Przecież bezpieczeństwo ważniejsze. A wychodząc z auta kubły na śmieci zaraz obok. Trzeba wykorzystać czas i wracać do domu. Wiecie, trzeci raz w tym roku przyciąć trawnik! Łuhu!!! Trzeci raz. Kurka wodna, nosz rozpusta. Zwykle od końca kwietnia co tydzień leci, ale teraz nie. Jakaż to oszczędność na prądzie, czy na co tam ta kosiarka chodzi. A ile wolnego czasu, co nie. Nic to, że susza, wsio zdycha łącznie z owadami i ludźmi, nic to…

Trawy i tak niewiele, ale szare chmury robią klimat. Klimat, który od dawna już się nie pojawiał. Czyżby naprawdę mieli znieść ban na ogniska i takie tam? No nie wiem, ja bym się tak nie spieszyła. Trawka trochę odbiła, ale wciąż to wszystko jest tak bardzo marne, nienapite, dziwnie zmęczone…

Jak ja.

Na szczęście to już trzecia, ostatnia część sierpnia. Wrzesień za progiem, rogiem, czy co tam. Gdzie tam. Pewno podgląda, pewno tylko czeka coby tu zrobić, zbroić i wszelako przyśpieszyć swój własny czas. Ale nie musi przecież. Wszystko już jakoś przygina się ku jesieni. Pragnie jej. Umęczone. Chcące tylko spać, drzemać i śnić. Już nie kwitnąć, już nie produkować…

Odpocząć.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.