„Znalazł go w łóżku.
Nie pamiętał, że go tam wkładał.
Nie pamiętał, żeby go ten uwierał w nocy, by jakoś zawadzał, tudzież mu śpiewał, opowiadał historie… Po prostu obudził się i on tam był. Tak serio, to jakoś w ogóle dziwnie, po prostu tak sobie spokojnie, pokrętnie zwyczajnie nawet, leżał mu obok dłoni, która tuliła się do jego własnego, znajomego, starego, przedwiecznego tułowia… nieproszony? A może to on był tutaj gościem?
Bo czy w tym miejscu można być czegoś naprawdę pewnym?
Tak naprawdę i do końca?
Z przypisami, didaskaliami, wklejoną erratą, wstępem, spisem treści, przedsłowiem, posłowiem… no wiecie, tak naprawdę? Zawsze wiedział, że z przybyciem Wiedźmy Wrony Pożartej Przez Książki coś się zmieniło, ale teraz, teraz był pewien, że nie tylko zmieniło, coś się raczej ustaliło. Coś na zawsze się uludziło, nie tyle uczłowieczyło, co raczej nabrało człekokształtnych kształtów, zapisało się w odpowiednich urzędach i stało się faktem. Na zawsze.
Może kamień był tylko kolejnym, następnym, bardzo gładkim i ładnym, śladem. Kolejnym okruszkiem w tej bajce… zresztą, gdy Pan Tealight znowu zapadł w drzemkę, on zniknął. Czy wniknął w niego, czy powietrze dookoła, czy opadł z łóżka pyłem, czy odszedł do nieba…
Nie wiedział.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Przepaść” – … no tak. Dlaczego? Bo autorkę od dawna uwielbiam. Znam może z innego rodzaju książek, ale pokazała w nich taki kunszt, dopracowanie i warsztat, że…
No i ostatnio kręcą mnie górskie tragedie.
Ale wróćmy do książki. Czy raczej na pierwszy rzut oka grubszej broszury – niestety. Oj wolałabym by ta powieść była dłuższa. Oj chciałabym. Naprawdę. Bo ta cała historia ma potencjał i on został tutaj wykorzystany, ale mogło być tego więcej. Tylko, czy wtedy nie byłoby za dużo? Nigdy nie wiem. Ale do treści. Oto jest góra. Oto jest historia i prawda. Oto fikcja szanująca prawdę i niebudząca duchów, a jednak…
… nurtująca.
Rok 1935, Kanczendzonga.
Himalaje.
Świat, w którym jedni postanawiają iść w ślady innych. Niby coś, co znamy, a jednak… oni są dopiero drudzy. Nie mają butli tlenowych, mogą polegać właściwie tylko na sobie. Dodatkowo część z członków naszej wyprawy, która chce zdobyć szczyt to zgrana trzódka, ale on… tak, on jest inny. Czy jest wariatem, czy jako jedyny widzi prawdę? A może jest tutaj tylko narratorem, bo to z jego punktu widzimy oną opowieść. A! Jest jeszcze pamiętnik, list i duch, ale czy warto ich wspominać?
Warto przeczytać oną opowieść o nazbytniej dumie, człowieczeństwie, które nigdy się nie zmienia. O przeszłości, która niezapomniana boli, trąci i rani. No i jeszcze o wierze i szacunku dla tych, którzy odeszli. I zrozumieniu. I jeszcze o kłamstwie i prawdzie, które mają tak rozmaite definicje…
Po prostu… o ludziach.
Ale w trochę innych okolicznościach przyrody.
Wakacje…
Tak serio, to dlaczego ludzie mają wakacje. No naprawdę. Nie no, jak najbardziej rozumiem potrzebę odpoczynku i bycia w domu, z rodziną, uprawiania wszelakiego hobby i tak dalej, ale tak serio… wakacje. Ten cały cyrk ze zdjęciami na facebooku, to chwalenie się, one opalania, wiecie, cyrki i cuda wianki, a nie… odpoczynek. Jakiś taki prawdziwy. Wyłączenie się. Ale… jak potem powrócić do świata tak zwanie zwyczajnego?
I po co?
Naprawdę?
Zaczynam coraz częściej się nad tym wszystkim zastanawiać. Nad tym, jak bardzo walczyliśmy i wciąż walczymy o to, by mieszkać tu, gdzie mieszkamy. Na tej Wyspie. W tym miejscu. W tej okolicy, bo nawet na Wyspie można mieć ono miejsce, które kocha się najbardziej. Do którego, gdy się wraca, to wciąż jakoś tak zapiera dech w piersi. Szczególnie przystając na skrzyżowaniu w Gudhjem i spoglądając na oną riwierę za Melsted. No przecież to jest tak bardzo niesamowite, tak cudowne, zakręcone, całujące morze…
A potem zjeżdżając w dół, bo przecież to jest dom.
Od tylu lat.
Od tak wielu, że każde inne miejsce, nawet ono kilka kilometrów stąd zdaje się być przygodą, albo… wakacjami. Bo przecież wakacje mogą trwać tylko godzinę czy dwie. Wyłącza się wszystko, zakłada sprane gacie na dupę i idzie nad morze, w las… gdziekolwiek. Może to są wakacje? Bo chyba nigdy ich nie miałam. Poza tymi dwoma razami, gdy rodzicielsko wysłano mnie na jakiś porąbany obóz, to raczej… nie. A może ja mieszkam w onych wakacjach, a raczej na wakacjach. Przecież prawie każdy z dziwnym, pokręconym wyrzutem mi to mówi. Zapominając, że na wycieczki to ludzie nawet do Czarnobyla jeżdżą, więc wasza Kozia Wólka może być naprawdę czyimś marzeniem. Wakacje, to stan umysłu i dziwny wymysł współczesności. Kiedyś jak się człowiekowi jego życie nie podobało, to je kończył.
I zaczynał nowe albo nie…
… więc jeśli jedziecie w jakieś „wakacyjne” miejsce, pamiętajcie, że dla niektórych to dom, praca i zwyczajność. Nie jęczcie im, że tutaj trawa bardziej gorąca, bo gówno wiecie o ich życiu. Naprawdę. Każdy ma swoje problemy, a piękny widok z okna ich nie wymaże. Może czasem złagodzić ból, ale tylko na chwilę…
Chmury…
Nie ma.
Przez tak długi czas tylko i wyłącznie niebieskie niebo. Nie no, większości marzenie, ale… no bez przesady. Ile można? Gdzie są chmury? Jak już, to niebieskość przesłania na godziny dziwna, gruba pierzyna szarości narzucając rąbaną wilgotność, duchotę i takie tam, a potem, znika… szybko i raptownie i znowu mamy słońce! I niebieskie niebo. Bez chmurki, bez załamania, bez skazy.
Dziwne.
Ale… oczywiście wieczorem wszystko się załamuje, jednak ostatnio trudno dostać piękny zachód słońca, bo ono jakoś tak się rozmywa, jakby tonęło w onym błękicie. Tylko lekko pozłota bursztynowa rozlewa się na falach i tyle. A fale są. Mamy jakieś. Nawet trochę wiatru, nawet i mocniejszego, który budzi fale.
Sypie piaskiem.
Zaskakuje.
Oczywiście nadal sezon.
Może już nie ten najwyższy, ale jednak jeszcze są i wózki dziecięce i rowery różnorakie i remonty, poszerzania ścieżek rowerowych, które jednak zdecydowali się na razie przerwać, coby ruchu nie utrudniać, bo ludzie już widać dość mieli. A może to tylko wynik tego, że zwykłych robotników od dróg, malowania, remontowania i takich tam brak! Serio!!! Jeśli ktoś szuka pracy, to może się rozejrzeć. Bo na rusztowaniach to jakaś dziwna cisza. Naprawdę. Jakby kto zapomniał. Z drugiej strony tutaj wraz z wybiciem określonej godziny kończy się pracę i już. Nie ma zmiłuj! Na ulicach pozostawione maszyny, na polach traktory pochrapują przez weekend, kombajny i takie tam. Zboże zdaje się spoglądać na nie dziwnie błagalnie, ale one wielkie maszyny nie słuchają.
Nie.
Nawet jeżeli został tylko kawałeczek do skoszenia, nic z tego!!! Zresztą, spora część z onego zboża urosła tak niska, że po pierwszej próbie ludzie dali sobie siana. Bo jak to zrobić. Nożyczkami? Oj nie, nie w tym kraju. Tu od wszystkiego muszą być maszyny. Pamiętacie jak spoglądali na mnie wyrywającą chwasty ręcznie? Tak samo ja na nich, niebiorących łopaty w łapy i odgarniających tak błocka ze ścieżek rowerowych… no przecież poszłoby szybko. Bez boja. Ręczna robota nie męczy, a i wiecie, niezłą górną i dolną, siłownię od razu zaliczycie!!!
Ech… starodawna widać jeszczę.
No ale serio.
Ścieżki zarastają szybko i mocno, bezrobocie płonie, więc dlaczego nie? No serio! Nie teraz, nie w tym upale bo wybijecie ludzi, ale przed sezonem… Przecież był czas. Przecież to się dzieje od kilku lat. Ono zarastanie, niszczenie. Brak ludzi, którzy wiedzą, że ręce służą nie tylko do klikania w przyciski i przesuwaniem opuszkami po ekranie. A może nie? Może już nie, a tyko ja taka durna?