Pan Tealight i Czerwony…

„Rany no…

Widzicie, bo eksperymentował z oną urodą międzyplanetarną i tak jakoś wyszło. Znaczy Mars w ramach poprawy na czerwono, bo to podobno wzmaga działanie preparatów i tak już mu zostało. Rany, jaka się z tego zrobiła rozróba!!! Rany!!! Cały świat oszalał. Od razu przepowiednie, od razu śmierci, od razu zdjęcia…

No dobrze, nie żeby on nie lubił wszelakiej atencji. Nie oszukujmy się. Kocha ją. Wciąż jej pragnie, wciąż o nią woła, wali z onego nieboskłonu i wie, że na pewno zostanie zauważony! Zawsze. A im większy tym lepiej. No i to jego oddziaływanie na kobiety. Wprost mityczne, legendarne i wciąż żwawo-żywe. Nie żeby one były mu jakoś za to wdzięczne, czy co, za te pływy i przepływy, za one wzdęcia i nakazy istnienia, za podglądanie, włażenie we sny i ogólne, przymusowe, niechciane nawet, kształtowanie kobiecości, no ale…

… co miały zrobić?

Przecież nie mogły mu dokopać?

Choć podobno kiedyś była jakaś, co to zrobiła. I była jakaś krowa, która serio przeskoczyła jego oczekiwania, ale poza nimi. Nie, chyba nie. Chyba się poddały. Nawet onemu zaćmieniu i tej czerwieni, dzielność czerpiąc z Marsa i nie wierząc w jego winę. Bo jak to tak, zwalać na innego? No nie, nie można tak.

Chyba?”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Kości mówią” – … nie. To nie jest szczyt literackiej poezji. Ni dobrze napisane, ni słowa się do końca nie kleją. Przerwy miejscami w najbardziej spodziewanych, choć niechcianych miejscach… ale ona taka jest.

Zawsze była.

Nie oszukujmy się, ale Reichs czyta się tylko i wyłącznie dla antropologii. Bo chociaż rzeczywiście problemy sercowe, rodzinne i takie tam są intrygując złożone, to ona schematyczność, one zawsze sny, wizje, zawsze wpadki… są podane zawsze w określonym porządku. Ale antropologia… Mniam! No dobra, bardzo mniam, ale w wietrzonym prosektorium!

Tym razem sprawa jest jeszcze bardziej pokręcona, a do tego trzeba podjąć decyzje dotyczące własnego życia i nasza bohaterka zwyczajnie, po ludzku nie wie. No i pojawia się jeszcze babcia – znowu! Znaczy jej matka, ale wiecie, ta pani to ma potencjał! Jak byk musi istnieć w realu. Tego nie da się wymyśleć! Znowu są kości, tajemnice, ludzkie rozterki, wściekłość, ból i oczywiście starzy znajomi. Choć pojawia się też ktoś nader intrygujący by uwypuklić ono wiekuiste zło człowieka.

I tyle.

Dla wielbicieli.

Ja się bawiłam przednie i zauważam pewną poprawę w pisarstwie autorki, w znaczeniu tego tam, wiecie no, warsztatu. Coś ostatnio płynniej idzie!

I spacer…

Skały parzą.

Krowy meczą?

A tak, znowu spacer. Pewno że gorąc taki, że człek nie wie, którym końcem oddychać, ale jednak nie może tak żyć bez długich, kilkugodzinnych spacerów, więc… więc w końcu wynurza się ze względnie chłodnego domu i ciśnie na skały. Na skały, bo tam go jakoś dawno nie było. Choć żmije wariują, to jednak zakłada lepsze buty i dalej. Na wspinaczkę lekką, na skakanie z kamienia na kamień, w oną suchość przerażającą, w to stuprocentowe nasłonecznienie, zbyt wielką wilgotność.

W ten świat, w którym oddychanie boli…

Ale najpierw trzeba dojść do skał, a spacer w stronę latarni w Sandvig, tutaj od strony morza, to jednak milusia sprawa. Te wysokie drzewa, choć przetrzebione przez durnych ludzi, te krzaki, choć zdychające, bryza od morza, słabo wyczuwalna… i w końcu wysokie sosny i poszum znikomy i ta biel wieży na końcu ścieżki. Coś w tym jest. Ona magia docierania w końcu do sedna sprawy, ona jedyna wyczekująca ukochana, baśń, bajka, opowieść i mit, legenda i zaśpiew pradawny w jednym. W jednej onej skalistej drodze. Jednej wieży. W drzewach czekających, wpatrzonych w morze lekko pofalowane, miejscami wzburzone.

Ta droga, choć może niewymagająca, to jednak coś niesamowitego. Wiecie, takie miejsce, w którym tak łatwo można by zamieszkać i poczuć się sobą. Gdzie coś człeka ciągnie i coś jakoś wciąż jeszcze nęci. A potem, a potem te skały. I wszelakie miejsca, gdzie możesz bezpiecznie się zanurzyć, choć niegłęboko, albo od razu wybrać się do Szwecji. Bo przecież potem drepczesz dokładnie krańcem Wyspy, wprost do ruin. Mniejszych i większych. Mijając miejsca, które przecież widziały tyle zaprzeszłych, tak innych, jednostek pływających.

Mniej lub bardziej spragnionych lądu.

Te skały.

Takie miejscami beżowe, pomarańczowe, rdzawe i krystaliczne nawet. Mieszane, gładkie lub chropowate, sprzeciwiające się jakimkolwiek gładkościom. Jest w nich coś takiego, że tylko chcesz usiąść, mimo palącego słońca, mimo wszelkiego żaru i gorącości, mimo tej niemożności oddychania… usiąść i słuchać morza i wglapiać się w one niebieskości, i zielenie, wszelkie załamania, odbicia, refleksje nieba, ziemi i machającego łapami człowieka stojącego na najwyższej skale.

I krowy.

A tak.

Wiesz o tym, że tutaj są, bo mijasz ich pozostałości. Wielkie, ogromne. Niektóre posłużyły komuś za ekspresje artystyczne, a komuś za mocny poślizg i z pewnością wokalny popis a potem dużo skrobania, wycierania i tak dalej. No ale, zwykły czas i dla krów. Chociaż wciąż mnie zastanawia, gdzie są owce?

No nic, ale są krowy i stojące kamienie. I jedne i drugie na kamienistej stali plaży. Krowy między kamieniami i kamienie między krowami. Wiecie, tymi kudłatymi lekko z grzywkami i dużymi, misiowymi uszami. No przesłodkie stworzenia, ale tak umęczone, że aż żal. Wiem, że w krzakach mają schowaną wodę, ale chyba się skończyła, bo pokładły się pod pojedynczymi drzewkami i jęczą. Matki z małymi. Cudowne, ale zmęczone i oblepione muchami. Cierpiące. Ale też kurcze, ale mają widoki!!! Mocny zapach krowich ekhm, no wiecie, wzbija się w powietrze i nie ma niczego, co mogłoby to rozwiać poza idiotą z papierosem. Wybić kurna takich! Cholera jasna, susza jest od twojego peta cymbale możemy się zmienić w jebaną pochodnię pachnącą wołowiną!!! Czy ludzie naprawdę tacy są durni…

Spoko, to było pytanie retoryczne!

Czarne i brązowe plamy, lekko dyszące, szukające trawy, ale znajdujące tylko susz… piękne, ale też dobijające i jakoś… no w jaki sposób one nie niszczą tych poukładanych przez ludzi kamiennych wieżyczek? No jak? A może to jakieś alienowe wynalazki są? Może? Kto to wie? Tyle dziwów ostatnio na niebie przecież.

Człowiek się już nawet nie poci. Strasznie to dziwne, ale jakoś woda nie chce go opuszczać, jakby temperatury się wyrównały i tak miało już zostać. Strasznie to pokrętna rzecz, ale właściwie lepsza niż zalewanie się potem. Pewno że mało naturalne i niezdrowe, ale jednak, kurcze… sama chciałaś na spacer. A może chodziło tylko o to, że po spacerze postanowiłaś rzucić się w toń? Pewno i o to chodziło, ale nie przewidziałaś tego, że kurde morze takie gorące!!!

I pierwsze chełbie w nim już są.

Tak wcześnie ich jeszcze nie widziałam, a podwodne zdjęcia pokazują ich wprost mrowie. Mnogość ogromną. Miejmy tylko nadzieję, że jednak nie trafią się nam te parzące i trujące. Bo już te gryzące robaki wystarczą.

Czarne skurczybyki!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.