Pan Tealight i Wędrujące Czaszki…

„Było ich chyba trzy i o dziś nie wiadomo skąd się tak naprawdę wzięła. Kika osób co prawda wskazywało na winę Wiedźmy Wrony Pożartej, ale spojrzała na nich tak, że im przeszło ono obwinianie i wiecie… przestali. No więc tak w onej pełnej sytości wątpliwości oraz dziwnej obsesyjności, zaczęli szukać dalej.

No skądś musiały się wziąć.

Ale co, jeśli do kogoś należały?

Co jeśli się zagubiły, samotne się czuły i szukały drogi do domu, a GPSa nie miały ni mapy czy telefonu ratunkowego przy sobie? Żadnego przewodnika, czy pomocy od gwiazd i innych mocy. Ni magii, ni nauki ni… czegoś tam. Co jeśli chciały tylko wrócić do domu, ale może przez pogodę, ten dziwny księżyc rdzawo-czerwony, ten brak deszczu, ciszę wiatrową… jakoś nie umiały? Może bywały tutaj już wcześniej, ale nigdy ich nie przyuważono, bo w końcu to tylko trzy czaszki, całkiem niewielkie…

… dziwnie lekkie…

A może to jednak jej wina?

A może jego?

Może ktoś przywołał coś, co przemieniło się, przekształciło i pozostało w takowej postaci i za nic nie chciało wracać do siebie? Może demon? Może Nessi, może smok, goryl mutowany czy też agenci FBI po treningu amfetaminowym?”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Mistrz ceremonii” – … dobra. Tak, uwielbiam autorkę. Paranoicznie i pokrętnie. Po prostu to jedna z moich ulubionych ostatnio autorek, więc jak tylko coś się pojawia, to staram się to od razu złapać, a potem…

… a potem się zastanawiam, jak to z nią jest, że choć dużo pisze to pomysły wciąż ma. No i pewno czas jakiś, albo i ludzi pomocnych? Bo każda powieść jest jakaś, każda mnie zaintrygowała i każda została pożarta na posiedzenie!

Jedno!!!

No ale. Oto jest książka nienależąca do żadnego cyklu, więc łapać możecie ją spokojnie. I poznać szczególną kobietę, która zaczynając pracę w policji 30 lat temu, po swoim pierwszym aresztowaniu wróciła na miejsce zbrodni. Wróciła na pogrzeb, ale też i do całej opowieści. Bo coś chyba wciąż jeszcze nie jest rozwiązane. Coś tutaj wciąż siedzi pośród tych gór, wierzeń, laleczek glinianych…

Oj tak, ponownie autorka sięga po ten nadnaturalny smaczek. Czarownice, dziwne organizacje, ludzie zdolni zabić dla przeszłości. Wiara, nadzieja, śmierć. I do tego kiepskie tłumaczenie. Naprawdę. Albo korekta, jedno z dwóch. Ale przy tak szybkim wydawaniu to ostatnio wydawnicza norma chyba. Tak, utrudnia to czytanie, ale naprawdę warto się przemóc, bo w tej książce coś jest. Po pierwsze bohaterka, już niemłoda, doświadczona, po przejściach. Po drugie sama sprawa, która w rzeczywistości zazębia się o naszą codzienność. Bo przecież te organizacje wciąż istnieją, kolejne groby są ujawniane, więc… czy w ogóle warto z nimi walczyć?

Czy się przyłączyć?

Czy to jest zło?

Czy wiedziałam kto, co i jak szybciej?

Oczywiście, ze tak, sprawa jest w tych granicach nader oczywista, ale potem po zgooglowaniu kilku spraw, cóż… UKej jest naprawdę dziwnym miejscem. Dla mnie teraz jeszcze dziwniejszym, choć spoglądając historycznie, wcale mnie to nie zaskakuje… no chyba.

Lipiec.

Powietrze gęste, wrzące i duszne. Dzień i noc. Żadnego ochłodzenia. A wszystko jakieś takie żółtawe, jakieś takie, jakby ten tlen i azot kurna ktoś obsikał i to dość aromatycznie Duszę się. To nie jest świat, do którego przywykłam.

Wyczołguję się z domu, a tam to samo. Niby gdzieś tam błąka się jakaś bryza, ale chyba alb młoda jakowaś ona, albo zwyczajnie rabotać się jej nie chce. Bo ni chłodu ni orzeźwienia. Ni jakiegoś odstąpienia, chwili wypoczynku dla ciała, a przede wszystkim głowy. Bo myśleć się nie dale i jeszcze ona dziwna nerwowość. I w sklepach i na ulicy… przeraża mnie świat, który tak bardzo kocham. Niby wiem, że to musi się kiedyś skończyć, ale kiedy? I czy my wszyscy dotrwamy do tego czasu we względnym zdrowiu?

Nie wiem.

W temperaturze mocno ponad 30 stopni musiałam udać się do miasta. Nie, nie poprowadzę was cudowną wycieczką przez wyschniętą osadę, przez zbrązowiałe krzaki, dziwny brak kwiatów poza tymi wysadzonymi, podlewanymi, pielęgnowanymi codziennie… tak, domy wciąż pięknie połyskują, okna mają się dobrze, sklepy wyciągnęły ciuchy na wrzącą aurę i jest sporo buszujących, ale kupujących to nie, nie… raczej nie. Każdy szuka raczej jedzenia, cienia, klimatyzacji i czegoś do picia. Napoje schodzą jak w zimie ciepłe bułeczki, do tego słodycze, półeczki nieźle przetrzebione. No i jeszcze zupki koreanki. Wiecie, jak to zwykle. Co do sztuki i takich tam, to raczej nie. Wszyscy dreptają zblazowani i lekko spoceni, ale dziwnie mało śmierdliwi. Widzicie, ta pogoda od razu wysusza.

Bierze człowieka i wykręca z niego każdy gram wilgoci.

Nie ma litości. Żadnej. Jakby dbała tylko o siebie, ale przecież nie od dziś określa się naturę jako okrutną? Jednak, czy jest to prawdziwe okrucieństwo? A może krytyka nastawiania drugiego policzka, tak popularna u wielu?

Nie wiem, ale ludzie zaczynają sypiać na zewnątrz. To może mieć poważne reperkusje jeśli chodzi o tak zwane dzikie zwierzęta. No wiecie, obudzić się z jeżem w ramionach może być bolesnym zaskoczeniem. Albo siorbająca cię porannie sarna, jelonek, czy też… na przykład taki bizon z wielkim jęzorem?

Ekhm, może być intrygująco!!! LOL

Ale śliwki są.

I sarny…

Od pewnego czasu w ogródku sypia nam sarna. Mam na to dowody!!! Nie tylko żywi się moją choinką, ale też kocha ten cały mech, który u nas zdaje się kumulować jakoś wodę czy coś, bo pojawiło sie odrobinę trawy. I jakoś takoś nie dość, że zwierzynka może się posilić, to dodatkowo jeszcze jest względnie bezpieczna.

Dziczyzna jest sporym elementem wystroju zewnętrza u nas. Rodzina zajęcy, jeże, cudowne ptactwo i oczywiście one ssaki. Sarny. Niby coś zwykłego. Niby właściwie nic ciekawego, co nie? Bo kto tam sarny, czy jelonka nie widział, ale… jakoś tak lepiej się człowiekowi na duszy robi. Bo znaczy, że jeszcze tutaj są.

Że żyją.

Istnieją.

Znaczy zaraz, jak to było?

Sarna to kozioł i koza, a jeleń to byk i łania. To raczej na pewno koza, ale sporawa i z dużą głową, tymi wielkimi, ciemnymi oczami… no nie wiem. Na pierwszy rzut oka raczej sarna, ale może jednak nie. A może są dwie? Kurcze, tak trochę nie do końca rozumiem dlaczego umyka z lasu, ale z drugiej jest to aż nazbyt logiczna, jakby co może nawet wody pociągnąć z pojnika dla ptaków. Wiecie, trawka jest, meszek jest, świeżutko, cienia też dostanie, biedna choinka ledwo zipie, no ale…

Wracajmy do śliwek.

No więc śliwki są. Jeszcze nie do końca dojrzałe, coś na kształt mirabelek, żółtawe oraz takie czerwonawe, które smakują dziwnie miodowo. Tym żółtym do rozwiązania jeszcze trochę brakuje, ale kolorowe… no cóż, z nich raczej nic nie będzie, bo na gałęziach zostało tylko kilka, a ziemię zasnuwają poarszczone osobniki. Dodatkowo jakaś Turyścizna rzuciła sę na drzewka i połamała gałęzie dobierając się do owoców, no i nie skorzystała, bo kwaśne. Ale biedne drzewka, co i tak mają przesrane, przesrane mają jeszcze bardziej. Oczywiści sławetne czereśnie w tym roku były słabe, wiadomo sprawa, ale trochę coś ich było…

Jabłka?

Opadają w postaci niedorozwiniętej.

Smutne to.

Dlaczego tak bardzo zasmuca mnie ból natury? Bo ludzi mamy za dużo, a drzew za mało. Dzikości ziemi za mało. Lasów za mało. Łąk… to już nie wiem nawet, czy łąki jeszcze istnieją. Niby UK wprowadza zakaz stosowania pestycydów w przydomowych ogródkach nakazuje ludziom zapoznanie się z robalami, ale też bawi się we fracking i mamoli z GMO. I gdzie tutaj sens? No weźcie no!!!

Cholera bierze.

Nasi pewno i na to znów wpadną!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.