Pan Tealight i Pani Żarów…

„Przyszła, usiadła i żarzyła…

Ale nie, że jakaś wstrętna była, czy coś.

Nie, naprawę nie.

Ona po prostu jest chyba tak bardzo smutna. Tak bardzo nienawidzi sama siebie, że jakoś tak to z niej wychodzi i tak się kończy.

Mocno.

Paląco.

Wrząco.

Przeraźliwie smutna i dobita. Jakby wiedziała, że nic już się nie wydarzy, co mogłoby ją z tego stanu wydobyć. Jakby już odpuściła. Nie było żadnego przed za i teraz się dziejącego. Żadnej toczącej się kuli historii, która miałaby ją zaprowadzić w inne miejsce, pośród inne byty. A może też i nie chciała onych innych? Może zwyczajnie chciała już tylko żarzyć i nic poza tym? A może nawet tego nie chciała, ale taką była stworzona, nie mogła, nie umiała tego powstrzymać, więc…

Z daleka była tylko wysoką, długowłosą, odzianą w powłóczystą, burą szatę kobietą. Szczupłą, wychudłą miejscami, o dziwnie białych oczach i wąskich ustach, zapadłych policzkach, skórze wiszącej to tutaj to tam. Kimś, kto po prostu już dawno odpuścił, ale dopiero teraz sobie to uświadomił. Naprawdę. Do końca. Dogłębnie i z przypisami. Z erratą i adnotacją od największych autorów.

Po prostu.

Problemem było to, gdzie usiadła…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Wystarczyło, że popadało przez noc i kawałek dnia, a trawnik od razu się zazielenił. Dziwnie. Nierealnie. Magicznie i jakby z bajki. Od razu pojawiły się te żółte, wysokie, niewielkie kwiatuszki i kilka margerytek. Jakby znikąd się wzięły, a może jednak tylko czekały? Wiecie, na wystarczającą ilość wilgoci.

Ciemność i szarość?

Nie wiem, ale w dziwny sposób ta cała wilgoć i szarość, tak pożądana i wymarzona, nie przyniosła Wyspie wytchnienia. Bo przez cały czas w powietrzu jebane tropiki!!! Na dodatek kąpiele stają się coraz bardziej niemożliwe i już nie tylko z powodu alg. Po raz kolejny E coli pojawia się w artykułach i człek zaczyna wątpić w ekologię. Po raz kolejny… Bo przecież nie oszukujmy się, to kupa. Ekhm, tudzież jak ładnie definicje trąbią „wydzieliny i kał”. Czyli znowu ktoś wypuszcza ścieki prosto do morza i to jeszcze tak bezczelnie w pobliżu, czy też dokładnie w, miejscach kąpieli. Ekhm, niby zwyczajna rzecz. Wiadomo, tutaj wszystko drogie i chociaż sommerhusy mają pewne przywileje, to jednak no bez przesady.

Ludzie!!!

A może od tej ciepłości, co to sobie radośnie na sucho i temperaturalnie mocno wysoko wróciła, bakteryjki postanowiły poszaleć i też się poplażować? No kto takiej pałeczce zabroni? Może i ma piwko u boku, mały leżaczek – mikroskopowo mały i parasol i parawanik…

No ale… kąpieli już mi brak, ale po ostatnich doświadczeniach chyba sobie odpuszczę. Pamiętajcie, że informacje o bakteriach, algach i tak dalej, pojawiają się dopiero, gdy do lekarza zgłoszą się chorzy ludzie, czyli po fakcie. A ilu wróciło do domu z bólem brzucha i zwaliło to na stres podróżny? Oj nie, może sobie wody napuszczę do miski w walnę się na trawniku? Zawsze jakiś holidej, co nie? Tylko że miska malutka, taka ino na stopy, no i kurcze, popływać się w niej nie da. LOL

Ale… może jednak?

No dobra.

Trzecia część lipca.

Miesiąca największego zagęszczenia Turyścizny na Wyspie, głównie w postaci rodzin z dziećmi, Duńczyków i Niemców. Niewielu Polaków, na pewno w weekendy tych, którzy załapią się na rejsy Żygolotem. Żeby nie było, pamiętajcie, że to właśnie wy macie zniżkę na fish and chips w Svaneke. Nie wiem co to za dziwna umowa, ale poczułam się znowu jak wtedy, gdy zobaczyłam zamiast naszej gazety niemieckie papierówki. Jakoś tak… ech, co ja się oszukuję. Przecież tutaj nikt nie wspiera się wzajemnie. Ni rolnicy ni artyści, ni nawet firmy. W końcu dyrektorzy wszystkiego co najważniejsze zawsze siedzą w Kopenhadze, więc…

Czy mam wrażenie, że Wyspa jest miejscem, które reszta Danii wykorzystuje? Ależ gdzież tam, nigdy w życiu. Ja to po prostu boleśnie wiem. Kocham to miejsce fanatycznie, więc mnie to boli. Już nawet nie chodzi te teksty, że „to przecież już nie Dania”, czy macosze traktowanie, ale przede wszystkim spoglądam na ludzi, którzy przybywają tutaj, powracają z obczyzny kontynentu, opiewani w gazetach i po roku wracają z podkulonym ogonem z powrotem. Sprzedając dom, który mieli remontować, wywalając plany ekologicznych gospodarstw, wielkich wizji, cudownych przemian wszelakich, komun, które miały być samowystarczalne… a tak, takie pomysły są tutaj bardzo częste. Wiecie, niby to już było, ale dla Duńczyków to zawsze szansa na odkrycie Ameryki. Lubimy to robić wielokrotnie na Wyspie.

Powroty tych urodzonych tutaj, tudzież takich, co to mają rodziny, to zawsze wielkie polityczne rozważania nad ludzką potrzebą spokoju, powrotu do natury i tak dalej. Wiadomo, każdy lubi wykorzystać innych marzenia. O tym, że ci wracający wytrzymują tutaj sezon lub dwa, a wracają nawet na… taaadaaam!!! Wyspy Owcze, czyli wiecie z deszczu pod rynnę raczej… no to już musi być wielka desperacja chyba – to już nie jest ważne. O tych powrotach nie wspominają.

Było, minęło.

Ale okładka była.

Bo w końcu w takiej naszej gazetce to jednak równoważnik onych wielkich okładek grubszych i wydawanych na lepszym papierze tabloidów. Tutaj każda wieść, to wielka wieść. Mały metraż mamy, wiecie, to łatwo nas nakarmić. LOL

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.