„Lady Makbit była jedną z tych cichszych osobników Wyspy.
Wprowadziła się tutaj kilka lat temu, zamieszkała w jednej z latarni i jakoś tak, wiecie, no świeciła łapami. Ale przepisowo oczywiście jak jej rodzaj miał w zwyczaju – czyli na krwiście czerwono!!! Świeciła łagodnie i mocniej, w zależności od pory roku i doby. Za dnia wiecie, migotała leciutko, czasem nawet promieniowała, a nocą to dawała zwyczajnie na całego. W ogóle się nie kontrolowała, bo i po co. W końcu ona spała i tego nie widziała… w najwyższej wieży, najwyższej komnacie z własną łazienką, bidetem z muszlową obudową i kurkami ze ślimaków.
No serio, są takie.
Ogólnie mówiąc słynęła z tego, że miała styl.
Własny i wysoce wrażliwie specyficzny, ale jednak go miała. Wiecie, wielu nie miało wcale, więc ona miała i za siebie i za nich. Oczywiście nie każdy o tym wiedział, bo skazana na świecenie mogła siedzieć tylko w latarni, ruszała się z niej ino do spożywczego, na uroczysko, do źródełka i czasem rzucić się ze skał, gdy już naprawdę nie miała siły na to wszystko. I nic poza tym.
Tak naprawdę lubiła być tajemnicza, dziwaczna i mocno pokręcona. Wiecie, wszelako upozorowana i nielogicznie rozpoznawalna, ale nie do końca rozwiewająca oną swą tajemniczość na wszystkich. Że niby wiedzieli, ale nie wiedzieli do końca, choć na pewno… widzieli. Na czerwono.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Ona to wie” – … kolejna? Kolejna „Dziewczyna z pociągu”? Oj serio. Nie wiem kto pisze te reklamowe slogany, ale kurna, lecicie sobie w kulki!!!
Ale nic to.
Spróbujmy.
Choć kurcze może nie, bo oto kolejna baba w oknie siedzi, ale pod Barceloną, więc może coś z tego będzie… oj chyba nie. No naprawdę. Tyle się narobił tych kobiet w oknach ostatnio, że zaczynam się zastanawiać, czy nie jest to metafora naszego fejsbukkowego życia. Czy też instagramowego. Wiecie, że niby ważniejsze to, co dzieje sie u sąsiadów niż u nas. Bo ja na przykład własnych nie podglądam.
Czasem tylko słyszę jak kaszlą…
Ale nic… jest książka.
Powieść. Coś, co miał być chyba studium kobiety odrzuconej, odepchniętej, znikającej, stało się niestety smutnym, dobijającym i nudnie przedstawionym obrazem braku miłości, problemów, oraz dynamicznym portretem masy podglądactwa istniejącego w naszej codzienności. No i oczywiście są jeszcze leki. I przeszłość. I chwile szczęśliwości, które istniały i podejrzenia. Że on może być tym, który zabija, a ona, nasza bohaterka, jego kolejną ofiarą.
Ech, czyli jak zwykle?
Tak, jak zwykle w takich powieściach nie wszystko się rozwiązuje i naprawdę czytelnik jest pewien kilku zakończeń, ciekawych, intrygujących, a tutaj wybierają to najprostsze, najbardziej oczywiste… No nie wiem, chyba zaczynam podejrzewać u siebie niechęć do hiszpańskich autorów. Naprawdę. Nie wiem, czy to pewna maniera, sposób tłumaczenia, dobór słów, ale co chwytam iberyka, to mi nie idzie.
A może to zwyczajnie inna kultura?
Powieść jest trudna do przebrnięcia, nudna, miejscami dobijająca… wracałam do niej kilka razy, kilka razy poleciała w ścianę… więc raczej dla masochistów. A mogło być nieźle, bo pomysł nie jest zły, tylko nazbyt oczywisty!
… dwa dni pochmurności.
Ojojojjj, udało się nam zdobyć dwa dni względnej pochmurności, wczoraj nawet spadło kilka kropel deszczu, lub czegoś na oną nutę. Wiecie, od tak dawna człowiek tego nie widział, więc nie czy to to, czy jednak nie to. Tak naprawdę od kwietnia nie było deszczu. To się wydaje teraz niemożliwe, ale przy takich opadach świątecznych, gdy wszystko tonęło w śniegu, na onej w dużej części granitowej Wyspie woda czekała. Nie uciekała, po prostu zerkała. Podlewała to co było, więc człek nie widział zdychających roślinek, ino wzrost. Dopiero po jakimś czasie wszystko stało się mocno dramatyczne.
Koniec maja zaczął być już przerażający, nie mam pojęcia jak przeleźliśmy przez ten słoneczny czerwiec. Naprawdę. Bo słońce boli. Bardzo mocno. A teraz… teraz idąc wzgórzami nad Gudhjem widzę tylko umierające czereśnie, orzechowce i niszczejące brzozy. To wszystko jest po prostu spalone. Pewno, że na głazie dużo ziemi nie ma, ale postępująca degradacja za sprawą idiotów wycinających na potęgę drzewa „dla lepszych widoków” naprawdę można za to winić. No weźcie no. Nauka w tych rejonach się nie zmieniła, a zresztą… przejdźcie się wciąż zalesionych nabrzeżem. Zapewniam, że znajdziecie odrobinę wilgotności w tym palącym świecie.
Coś chyba tu się łączy, co nie?
Ale dwa dni bez walącego słonka to słodka odmiana.
Naprawdę.
Ta dziwna ciemność, brak wszelakiej połyskliwości… jakie to odświeżające. Co oczywiście nie znaczy, że jest zimniej. No może nie jest gorąco, ale jednak zbyt ciepło. I tak trzeba będzie podlewać. Nie ma wyjścia.
Czy Turyścizna narzeka?
No przecież!
Oni zawsze to robią. W jakiś dziwaczny sposób nie patrząc na całokształt, na to, że mogą nie być frytkami… że przecież nic się nie zmieniło, po prostu ta cząstka ziemi tak przez chwilę bardzo nie cierpi… a bardzo potrzebuje nawet takiej chwili. Serio, można znienawidzić słońce. Naprawdę.
I zrozumieć tych co na pustyni, chociaż częściowo.
A poza tym wiecie, jak zwykle.
Lato, wariaci na motorach, zjazdy starych samochodów, wycieczki, autokary, ludzie, którym się wydaje, że władasz każdym językiem na ziemi, a dokładniej, że powinieneś, bo przecież mieszkasz tutaj… więc winieneś jesteś posługę onym świętym, którzy przybyli tu by eeee… wypoczywać, ubogacać twą codzienność i wszelako, no wiecie, są lepsi od ciebie, więc na kolana czopku i do roboty.
Dla tych chwilowych!!!
Tak, nie przepadam za sezonem. Oczywiście, że jest potrzebny dla całej tej mitycznej ekonomii, i pewno że ludzie odwiedzający świat to super sprawa, ale jednak… z każdym rokiem coś się dzieje tymi ludźmi, nawet takimi, którzy chcą tutaj tylko spokoju ciszy i przyrody… Nawet z nimi. Nie chodzi tylko o dziwne żądania i wszelakie zachowania, ale przede wszystkim o chamstwo. Zwyczajne i podstawowe. Są roszczeniowi. To ono cudowne, wciąż jeszcze nowe i nadużywane słowo, które bombarduje mój mózg. Bo jakoś tak nie rozumiem wciąż dlaczego ludziom nie wystarcza las, morze, plaża, spokój, bezpieczeństwo, cisza, wszelaka naturalność, skały i spacery, bieganie… Dlaczego? Po co to jeszcze komplikować śmieciami? A tak, śmieci to problem.
Bo wiecie, jest ich więcej…
Nie wiem, ale to wszystko jest koszmarne.
… dlaczego ludzie stają się coraz bardziej bezczelni i dziwacznie trudni do zaspokojenia. Naprawdę trudni. Choć często wystarczy dorzucić zer do ceny i nagle coś zaskakuje. Hmmm… naprawdę? Tak bardzo to jest ważne? By się pokazać? By klepali cię lajkami po pleckach i głaskali mentalnie w sieci?
Serio?
Nie, nie widzę tutaj przyklejonych do telefonów osobników poza… rowerzystami. Ekhm, serio? Dzieciaki na plaży czy na skałach zabawiają się ze sobą w ten, eeee stary sposób. Bez telefonów, bez internetu. I to nie tylko dlatego, że dostęp jest kiepski. Naprawdę ta opluwana młodzież tutaj, gdy w grupie, robi rzeczy po staremu. Czekając na przystanku pewno że słuchają muzyki, czy scrollują sobie zdjęcia, ale kto tego nie robi? No serio. Jednak grupowo są pokrętnie zaprzeczający krzyczącym nagłówkom wszelkich tekstów we wspomnianej sieci, więc… jaka jest prawda?
Rowerzyści oszaleli, czy dzieciaki?
Hmmm…